Artykuły

Ktoś bez imienia

"Śmierci Ofelii" - monodram Niny Repetowskiej na VIII Przeglądzie Teatrów Jednego Aktora w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Aktorka, powiedzmy - późna aktorka, której już nie chce przyjąć żaden klasztor świata i żaden teatr świata - marzy... Panie Święty, jeśli habitu odmawiasz, to przynajmniej Ofelię daj zagrać na ostatniej prostej! Niech Hamlet poczuje do mnie miętę szaloną! Niech mnie pragnie - nie pragnąc, oraz nie pragnąc - pragnie! Niech cierpię w niepewności! Niech tracę zmysły, a gdy on powie: "Ofelio, idź do klasztoru!" - niech pójdę nad rzekę, zapląsam ostatni raz, finalne rymy oszalałej z miłości wyszepczę, skoczę i obrócę się w piękną topielicę z wiankiem ziół na bladym czole! Niech choć raz nie będę kabaretową wywłoką! Niech choć raz, na końcu, poczuję smak ostatecznych skoków serca! Niech boli!... Nikt nie słucha.

Tu, na drugim piętrze kamienicy Lamellich przy Mikołajskiej, na scenie pustej, gdzie tylko marna garść nieruchomego powietrza, trochę światła i cieknące z głośników mokre szmery rzeki - późna aktorka, której nie chce żaden klasztor świata ani żaden teatr, marzy o tym, o czym od dziecka marzyła. I jak zawsze - nikt nie słucha. Ale ona prosi i tak. Jak zawsze. Kogo prosi? Do kogo mówi? Do reżysera? Męża? Kochanka? Reżysera Niebieskiego, który milczy na amen i już dawno temu skazał ją na los kabaretowej wywłoki? Nieważne. Przywykła do conocnych pustek. Dawno polubiła życie z gołymi murami, pogawędki z nikim, marzenia snute do ścian. Dziś wieczór nie będzie inaczej, bo niby czemu miałoby być?

Zrzuca więc z ramion czerwony, lśniący płaszcz, gładzi włosy koloru wczesnej czereśni, prosi nikogo o ciemne szczęście Ofelii i po chwili ciszy, w której nikt nie daje znaków - dobywa z pamięci pierwsze takty cudzego pożegnania z życiem. Ile razy powtarzała ten rytuał? Przestała rachować wieki temu. I tak jak wieki temu - znów mówi "Śmierć Ofelii" Stanisława Wyspiańskiego. Mówi sobie samej.

Gdy to pisał - tylko po części był na tym świecie. Krętki blade wyżerały mózg, mięso odchodziło od kości, demony noc w noc nawiedzały pokój. Pewnie się powoli żegnał, choć nie bardzo było z kim. Pewnie czynił jakieś rachuby życia, sumował zyski i straty, ważył fiaska i spełnienia. Szala fiask, niepotrzebnych zaniechań, błędów, czarnych zbiegów okoliczności pewnie szła w dół, niczym kciuk Cezara w dalekim Koloseum i w innym czasie. Na pustej ścianie pokoju późnej aktorki wisi róża. Wisi - pąkiem w dół. Szala fiask, daleki kciuk człowieka, co rządził życiem i śmiercią, trupia róża... W sumie - jaka to różnica?

Pisał więc Wyspiański finalne słowa, pisał, choć jak tu pisać, jeśli ołówek trzeba było do palców bandażami przywiązywać? I jak tu grać "Śmierć Ofelii", choćby do nikogo, gdy czas nastał już ostatni, jeden z kilku ostatnich? Późna aktorka zmienia więc tytuł. Nie mówi: śmierć. Mówi: niegdyś. Nie ma "Śmierci Ofelii". Jest "Niegdyś Ofelia". Ot i cały smak jej 40-minutowego seansu. Smak pogodzenia, że już nigdy. I cierpka ufność, że w sumie nic w tym złego, bo może Reżyser Niebieski pozwolił marzyć, ale nie zrobił ciał dla marzeń, dał tylko pustkę pokoju i szepnął: no, zatańcz sobie niezobowiązująco, pogadaj z demonami ludzi, ziół i wód, niech ci się zdaje, że to wielka scena - dwadzieścia kroków wzdłuż i wszerz - i że świat cały patrzy na ciebie i dech mu zapiera...

I jest, dzieje się, jak Reżyser Niebieski szepnął. Krucha, w czarnej sukni, sama jak palec - mówi dziwaczny, pokręcony, pełen iście częstochowskich rymowanek chory monolog chorej dzieweczki, kreślony stygnącą dłonią półtrupa. Nic to, że coraz mocniej mokre oczy zmieniają tusz na rzęsach w czarną maź. Nic to, że karmazynowa szminka wolno opuszcza wargi. Nic to, że schnie język, plecy bolą niemiłosiernie, głos kruszeje. Jest Ofelią - to wystarcza. Rwanymi frazami, szeptem, krzykiem - gada z Hamletem, Poloniuszem, Klaudiuszem. Jednym gestem, który pewnie wiele kosztuje, w powietrzu buduje zamek cały, komnaty, kotarę, w którą książę wbił sztylet, krzycząc: szczur, szczur... Jest Ofelią, którą nigdy nie była i nie będzie. Jest Ofelią, którą nie jest - i to wcale nie boli.

Pamiętacie opowieści o innych ostatnich tańcach, ostatnich gestach, ostatnich słowach, ostatnich pożegnaniach? Pamiętacie Mastroianiego, który jako wiekowy tancerz plącze kroki w filmie "Ginger i Fred" Felliniego? Albo jak kilka lat temu w Teatrze Słowackiego "dziadek" Barysznikow, wykręciwszy piruet zbyt łatwy nawet dla dzieci, za kulisami stertę białych ręczników zmieniał w mokrą górę? A Bubulinę i jej z szalonym Grekiem Zorbą tańczone w ogrodzie tango ostatnie? Późna aktorka pamięta.

Przez minut czterdzieści jest w niej ta sama ciepła gorycz i to samo spokojne pogodzenie z czasem ostatnim, jednym z ostatnich. Żadnych pretensji do losu, żadnych bluźnierstw bądź panicznych lęków, żadnej histerii. Tylko ta dziwna łagodność, jak u niektórych ptaków, co znają wielki kawał przeszłości. To wszystko.

Była Ofelią, którą nie była. Samotna iluzja w pustym pokoju z martwą różą na ścianie - to jedyny dany jej gatunek szczęścia. Na tym koniec opowieści dojmującej, prawie koniec. Była Ofelią, którą nie była - a kto był nią? Nina Repetowska? A może to ona była Niną Repetowską? Obojętne. Najwyższe wyroki nakazują, by koło się domknęło - i to nie jest obojętne. Oto późna aktorka, której nie chcą w klasztorach i w teatrze żadnym - może Bubilina?, może pani Nina?, może nikt bez imienia? - urywa trupią spowiedź Wyspiańskiego, wdziewa czerwony, lśniący płaszcz i odchodzi tam, skąd przyszła, by znów być kabaretową wywłoką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji