Artykuły

Jak jest?

"Sen o jesieni" w reż. Mariusza Wojciechowskiego w na Scenie w Bramie Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Jak powiedzieć "dzień dobry" na ziemi trupów? Jak powiedzieć to dobrze? Pod niebem kolejny dzień niemym, kolejny dzień nieodgadnionym, kolejny dzień bez cienia znaku z góry, znaku, co by wskazywał, w którą stronę iść, żeby dobrze iść - jak uradować się ciepłem kobiety dawno niewidzianej? Jak uczynić to dobrze? Wypadałoby znaleźć na języku intonację z ziemi żywych. Wypadałoby się do nagle zobaczonej twarzy bliskiej uśmiechnąć uśmiechem spod nieba znaków jasnych. Wypadałoby właśnie tak. Wypadałoby, ale gdzie szukać ziemi żywych? Gdzie wypatrywać prostych strzałek nad głową?

W "Śnie o jesieni" Jona Fosse'a, w tej opowieści cichej i delikatnej niczym powietrze rozcierane w palcach, ci, co się dawno albo nigdy nie widzieli, widzą się nagle. Kobieta (Joanna Mastalerz), Mężczyzna (Mariusz Wojciechowski), Matka (Małgorzata Ząbkowska-Kołodziej), Ojciec (Marian Dziędziel) i Gry (Dominika Bednarczyk) - dziwią się sobie w miejscu wielce pamiętliwym, na cmentarzu. Dzień dobry... To ty? Mój Boże... Tak, ja... Co u ciebie, jak życie?... A u ciebie?... Popatrz, nasz syn z nową kobietą, widzisz?... Tak, ale co będzie, jak przyjdzie Gry? Ona go chyba wciąż jeszcze kocha, przecież mają syna, starego życia nie da się tak łatwo zapomnieć... Przyszliśmy za wcześnie, pogrzeb babci dopiero za chwilę, przyszliśmy za wcześnie...

Takimi językami mówią ludzie u Fosse'a. Pod nogami mają gliniastą wieczność, pełną pustych czaszek. Nad głowami - rytualnie nieme niebo. I pomiędzy jednym i drugim zawieszeni - gadają jak gdyby nigdy nic. Dzień dobry... Co słychać... Do widzenia... Słowa najbanalniejsze. Zdania funta kłaków niewarte. Bylejakość, wielkie plastry milczenia, zająknienia. Nicość. Słowna nicość dnia codziennego. O tej zwyczajno-niezwyczajnej sztuce Fosse'a, który jest Norwegiem, powiadają, że jest dziełem pisarza, co pilnie odrobił lekcję zwyczajno-niezwyczajnych czarodziejstw Henryka Ibsena i Augusta Strindberga. Ale powiadają też, co chyba istotniejsze, że w tej opowieści o nas, którzy na codziennych cmentarzach czekamy na nie swój pogrzeb, tkwi cień bezwzględności Samuela Becketta.

Autor "Końcówki" nauczał: "Kobiety rodzą, siedząc okrakiem na grobach". Czy muszę bredzić, że obrazu tego nie wolno widzieć dosłownie? Ten "okrak" bolesny, ta pozycja nie do pozazdroszczenia, ten początek, który siedzi na końcu, i koniec, co podpiera początek - oto, co jest spodem pozornie bylejakich słów bohaterów Fosse'a. Osobność skandynawskiej dramaturgii w ogóle na tym polega, że daje ona widzom specjalny gatunek drugiego dna słów pozornie nijakich. Dzień dobry, co słychać, do widzenia... Ludzie Fosse'a mówią to, ale by nie powiedzieć tego, na co słów jakoś nie znajdują. Mówią: "dzień dobry", żeby nie powiedzieć: "kocham cię". Mówią: "co słychać", by nie rzec: "zostań ze mną". I mówią: "do widzenia", albowiem lękają się szepnąć: "umrzesz jutro, a najdalej - kiedyś...".

Ludzie Fosse'a pląsają na naskórku słów, bo tak lżej jest przetrwać świeży grób babci, lżej jest żyć, być, oddychać, żyć w ogóle. U Fosse'a naprawdę brzmi nie to, co wypowiedziane, lecz to, co połknięte, co w język ugryzione, co przemilczane. U Fosse'a tak jest. I w przedstawieniu Mariusza Wojciechowskiego jest dokładnie tak samo. Za wcześnie prorokować, a i żadnej potrzeby nie ma, by to czynić, ale nie sposób nie zauważyć, że "Sen o jesieni" to po Wojciechowskiego "Samotności pól bawełnianych" druga sceniczna delikatność, w której teatr jest - aktorem. Tylko i aż - ciałem. Czystym, samotnym, bezradnym, opartym jedynie o powietrze.

Tak, jest to teatr powietrza delikatnie rozcieranego w ustach tych, co są przed nami, są i pozornie byle jak mówią pozornie byle co. Przez godzinę i parę minut, przez mgnienie, odziani w wybornie taktowne kostiumy Jagny Janickiej, na dnie swych językowych biedactw - milczą o miłości, bólu, lęku, nienawiści, tęsknocie i tej potężnej swojej chęci dotknięcia bliskiej, cudzej skóry. Skóry kobiety, skóry mężczyzny, skóry syna, skóry ojca, skóry matki, skóry, skóry, po prostu skóry. Ludzie Wojciechowskiego dotykają stopami kamieni leżących w czarnym kącie. Dotykają resztek konfesjonału, w którym nikt się nie wyspowiada. Dotykają trzech krzeseł i palców tych wędrowców, którym się przed chwilą powiedziało: "dzień dobry".

Dotykają tego, co jest, a tu, na Scenie w Bramie, czyli gdziekolwiek - mało jest. Tylko palce, krzesła, konfesjonał, kamienie, słowa skarlałe i wielkie masy obojętnego powietrza między ziemią pustych czaszek a niebem znów niemym. Czy oni żyją? A może już ich nie ma? Duchy to są? Realne ciała? Trupy zmartwychwstałe? Czy też żywi na amen utopieni w swych bojaźniach? W finale Wojciechowski patrzy na własny cień - i jest to sekunda pyszna. Staje na palcach, sprawdza, ile może człowiek i światło za plecami. A jeśli jest odwrotnie? Czyli tak, że to cień rzuca człowieka, rzuca go do pionu i spokojnie czeka, aż człowiek wróci do niego? Pytania te, seria wahań bez nachalnych rozwikłań - oto pestka "Snu o jesieni" Wojciechowskiego. Po prostu, na ziemi trupów, "dzień dobry" trzeba mówić po ludzku. Bo nie ma innej ziemi. I nieba innego, jak tylko nieme.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji