Artykuły

Nocna ławeczka

"Antygona w Nowym Jorku" w reż. Tomasza Piaseckiego w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Recenzja Artura D. Liskowackiego w Kurierze Szczecińskim.

"Antygona w Nowym Jorku" to tzw. samograj. Ton komedii, wymiar tragedii. Współczesny, a zarazem uniwersalny obrazek rzeczywistości. Nie bez powodu od prapremiery w Waszyngtonie (1993) cieszy się niesłabnącym powodzeniem na świecie. A i w Polsce, gdzie bezdomność, przez lata traktowana jak specyfika i produkt uboczny "zachodniego kapitalizmu", stała się tak szybko i boleśnie naszym własnym, trudnym doświadczeniem.

Nie tylko ta dosłowna, nachalnie dziś widoczna w polskich miastach, ale i ta rozumiana jako wykorzenienie, wygnanie ze świata wartości. Jeśli czytać "Antygonę..." z tej perspektywy, to staje się niezwykle aktualna właśnie dziś, w Polsce. Mimo swych wad, na które też zwracano uwagę (a pisano np. o szeleszczących papierem rolach, zbyt łatwo płynącym dialogu), stanowi więc na pewno atrakcyjny materiał teatralny.

No to jak takiego samograja (niedrogiego, bo mała obsada) nie włączyć do repertuaru? Zwłaszcza w sytuacji, w jakiej znalazł się teatr w Koszalinie, w którym - po gwałtownej zmianie warty u końca minionego sezonu - przyszło budować repertuar z dnia na dzień... Edward Żentara, nowy szef artystyczny BTD, związany był niedawno z krakowskim Stowarzyszeniem Dialog, w którym jako reżyser i aktor działał Tomasz Piasecki. I tam powstała (2002 r.) pierwsza wersja "Antygony..." w jego reżyserii i z jego udziałem - potem grana na innych scenach, zaś teraz przeniesiona na deski koszalińskiego teatru. W swego rodzaju "pakiecie" - bo właśnie z Piaseckim w roli Saszy i z Marianem Jaskulskim jako Pchełką.

"Antygona w Nowym Jorku" pojawiła się więc w BTD jako coś w rodzaju "gotowca" przykrojonego na nowe potrzeby.

Z samograjami w teatrze jest wszakże tak, że wymagają - jakby na przekór swoim zaletom - szczególnej staranności, czy może raczej inwencji w realizacji. Bo inaczej wydobywają się z nich - mówiąc językiem handlu - wady ukryte (tu: patrz wyżej). A przedstawienie Piaseckiego nosi w sobie, niestety, sporo śladów wielokrotnego wcześniejszego użytku. Jest monotonne; toczy się wartko, ale nie zmienia rytmu, który dramatycznej, lecz i niezbyt dynamicznej opowieści dodawać powinien emocji, ekspresji.

Scena, na której jedynymi elementami scenografii są ławka i stojący przy niej kosz na śmieci, pulsujący żarzącym się w nim ogniem, jest pusta. Można na niej grać dramat uniwersalny - tak jak owa mroczna (akcja toczy się nocą) zimna przestrzeń. Rzecz w tym, że chłód przenika cały spektakl. Jego postaci są wyzbyte życia (i nie dotyczy to wcale niemej roli Johna - gra go Wojciech Broda-Żurawski - będącego w istocie... trupem), brak im ciepła, które pozwoliłoby widzom przejąć się ich losem i wyborami.

Najciekawiej wypada tu Sasza - rosyjski malarz, nowojorski nikt, usiłujący w nowym świecie zachować choć trochę godności - Piasecki gra go oszczędnie, z nienachalną goryczą. Co w kilku scenach daje spektaklowi ów niepokój, który mógłby - gdyby był trwalszy, głębszy - stać się jego wartością, lecz w innych staje się ledwie suchym rezonerstwem. W rolę Policjanta - będącego narratorem opowieści czy swego rodzaju... chórem greckim - trafia Edward Żentara. Jego bohater jest cyniczny, za gładkością wymowy kryje okrucieństwo - nie tyle swoje, ile naszego świata. Ale to rola niejako dodana do głównego wątku.

A pozostałe ważne role wypadają słabo. Pchełka grany jest przez Jaskulskiego "po wierzchu", na greps, grymas, na mocne i zabawne podobieństwo do lumpa. To jednak, co podoba się niektórym, jako efektowna gierka, zaciera wpisany w rolę portret psychologiczny. Brzydki, ale bogaty. Bo Pchełka, ten nasz Polak cwaniaczek, to nie tylko pijak, blagier i śmieć. To jeden z nas. Zakłamanych, wierzących w swą wyższość nad "resztą świata", a tak pełnych kompleksów, iż rodzi się z nich nienawiść. Szkoda, że Jaskulski skupił się na rodzajowej obserwacji, a nie sięgnął tam, gdzie naprawdę boli. Pozbawiona wyrazu, chwilami sympatyczna, choć głównie nijaka jest z kolei Anita Katarzyny Ulickiej-Pydy. A to przecież jej determinacja i ofiara czynić mają ze zdarzeń w Tompkins Square Park scenę dla powtórki z Sofoklesa. Nie czynią.

Spektakl ogląda się więc na ogół gładko - bo zrealizowano go poprawnie - ale dość obojętnie. Palec Policjanta wycelowany w stronę widowni ("dziś w teatrze jest przynajmniej jedna osoba, która niedługo znajdzie się na ulicy. I ta osoba wie, o kim mówię") nie trafia w serce, lecz - kto wie? - może dotknie, choć trochę, samego problemu?

Na zdjęciu: scena ze spektaklu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji