Artykuły

Śmiech szczery, niewymuszony

"Grube ryby" w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Jest takie powiedzenie, potwierdzone zresztą przez lekarzy, że śmiech to zdrowie. A zdrowy śmiech to dopiero zdrowie! Jednak z tym zdrowym śmiechem jest nietęgo w dzisiejszym teatrze. Podkreślam: zdrowym śmiechem. Bo to, co najczęściej oferuje dziś teatr, nazwałabym chorym śmiechem, a bywa, że i patologicznym, gdzie tematem jest na przykład już nie tylko Kościół, ale nawet sam Pan Bóg, Matka Boża, wiara chrześcijańska, a także wartości narodowe, nasze najważniejsze pamiątki narodowe, w tym prawdziwi bohaterowie. To nie jest "zdrowy śmiech", lecz niezdrowa, zajadła próba ośmieszenia tych właśnie wartości. Trzeba by zapytać, czy takie działania rozśmieszają publiczność. Myślę, że warto by przeprowadzić jakieś badania socjologiczne w tym kierunku. To jedna rzecz, druga zaś - warto by się dowiedzieć, co nas dziś naprawdę potrafi rozśmieszyć w teatrze.

Ciekawe, czy potrafimy jeszcze śmiać się chóralnie i szczerze tak, jak na przykład kiedyś w kinie, oglądając film "Sami swoi". Dobra komedia wymaga nie tylko znakomicie napisanego tekstu trafiającego w poczucie humoru odbiorcy, ale też równie znakomitego aktorstwa. O wiele trudniej zagrać dobrą rolę w komedii tak, aby wywołała właśnie ów chóralny śmiech na widowni, aniżeli postać z dramatycznie powikłanym losem w tragedii. Dobre, klasyczne teksty ostały się mimo upływu lat, ba, wieków, na przykład Fredro, nadal są grane w teatrach i nadal rozśmieszają publiczność. Oczywiście, pod warunkiem, że tzw. młodzi zdolni reżyserzy nie przerobią takiego Fredry na superwspółczesność, dopisując mu swoje, reżyserskie bazgroły i zmieniając tym samym ideę utworu oryginalnego. I niestety, takie pseudoreżyserskie praktyki zupełnie bezkarnie mają miejsce w teatrach, gdy tylko na scenie pojawia się utwór dawny, klasyczny. Wszystko jedno - Fredro, Słowacki, Mickiewicz itd. Granie dziś klasyki w taki sposób, jak napisał to autor, to znaczy z szacunkiem dla litery tekstu i zaufaniem do samego autora, czyli tradycyjnie, można śmiało określić jako swoistą awangardę. No i pewnego rodzaju odwagę. Bo wszystko to, co dziś w teatrze nie jawi się jako "supernowoczesne", a więc tematyka z pogranicza dewiacji, w oprawie brutalistycznej, wyrażona bełkotliwym językiem i takimż sposobem grania - według "supernowoczesnych" reżyserów i lobbujących na ich rzecz mediów - jest nie do przyjęcia.

I nagle zaskoczenie: stary, poczciwy, klasyczny Michał Bałucki ze swoimi "Grubymi rybami" na scenie prywatnego teatru Krystyny Jandy wystawiony nie "supernowocześnie", a supertradycyjnie, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Dobrymi konsekwencjami. Napisana w 1881 roku komedia Bałuckiego bawi i śmieszy zarówno dzisiejszego widza, jak i - pewnie - tego sprzed ponad wieku, choć przecież zmienił się kontekst społeczny, rzeczywistość pozateatralna i wiążąca się z tym mentalność odbiorcy, rytm życia, a także obyczajowość.

Oto w salonie państwa Ciaputkiewiczów trwają intensywne przygotowania do przyjęcia gościa. Przed chwilą bowiem nadszedł telegram od ich ukochanej wnuczki, że właśnie dziś przyjeżdża ze swoją koleżanką do dziadków. Z przybycia pensjonarek cieszy się cały dom, łącznie ze służbą. Jedynie dwaj panowie, Wistowski (Sławomir Orzechowski) i Pagatowicz (Artur Barciś) są wyraźnie niezadowoleni. Wieczory spędzali tutaj na rozgrywaniu partii vista, a teraz cały rytm życia domu zostaje nagle zmieniony. Ponadto ci dwaj starzy, majętni kawalerowie, tzw. grube ryby (bo mają pieniądze i pozycję społeczną), uważają, że są łakomym kąskiem dla panien na wydaniu. A oni za nic w świecie nie chcą utracić swojej starokawalerskiej wolności. Tymczasem panny starają się być, owszem, miłe i przypodobać obu panom, ale z zupełnie innych powodów. Trwa zabawne qui pro quo. Panowie w swoim zadufaniu wynikającym z majętności są przekonani, że panny zadurzyły się w nich nieprzytomnie itd., itd.

Jak widać zatem, nie ma tu żadnej komplikacji psychologicznej, żadnych powodów do stosowania zawijasów interpretacyjnych, rzecz jest prosta jak tylko może być w komedii. A jednak jest to znakomicie napisany tekst pod względem celności dialogów i charakterystyki postaci. Trzeba tylko dobrego aktorstwa. Na scenie w Teatrze Polonia są po temu wszelkie warunki. Role małżonków Ciaputkiewiczów, dziadków, grają doskonale Ignacy Gogolewski (Onufry) i Wiesława Mazurkiewicz (Dorota). Widać, że pobrali się z wielkiej miłości i całe życie przeżywają wzajemnie, troszcząc się o siebie. Nie przeszkadza to jednak w przekomarzaniu się. Każde chce postawić na swoim. Ogromnie zabawna jest scena, gdy Onufry, wyswatawszy wnusię za Wistowskiego, na lekkim rauszu wraca spóźniony na obiad i słyszy niby karcące słowa jego małżonki: "Oj, Nufciu, Nufciu, psujesz mi się", które mają w sobie tyle ciepła i serdeczności, że aż można pozazdrościć. A za chwilę odbywa się zabawny spór o to, kim ma być prawnuczek, którego pewnie kiedyś będą mieli. Albo znakomita scena, kiedy Onufry (Gogolewski) w rozmowie z Pagatowiczem (Barcisiem) przedstawia mu zalety stanu małżeńskiego, czy wzruszająca scena troskliwej opieki dziadków nad wnuczką udającą, że śpi (podkładanie jaśka pod głowę). A już scena tańców przebiła wszystkie pozostałe, jest ogromnie śmieszna i świetnie zagrana. Każda postać charakterystyczna, inna w sposobie tańczenia, poruszania się, a także charakteryzacji zewnętrznej, którą dodatkowo podkreśla sposobem gry. Ten rudy lok Artura Barcisia, wąskie spodnie podkreślające wątłą sylwetkę i nogi jak patyczki, które podczas wywijania kadryla omal się nie połamały - ogromnie zabawne.

Wszyscy aktorzy są świetni, znakomicie ze sobą dialogują, poruszają się charakterystycznie, naśladując styl epoki, zarówno w noszeniu kostiumu, jak i w siadaniu na krześle czy zdejmowaniu nakrycia głowy. Do tego te zabawne fryzury świetnie ogrywane przez aktorów. Wnuczkę Ciaputkiewiczów - Wandę, i jej przyjaciółkę - Helenę, grają młodziutkie adeptki, jeszcze studentki szkół teatralnych, Małgorzata Kocik i Justyna Kulig (tutaj zabrakło mi ze strony pani reżyser interwencji w poskromieniu nadekspresji w głosie aktorki, zbyt "krzykliwie" ustawionym). No i ważne, że Krystyna Janda w reżyserii nie poszła w stronę jakichś fajerwerków i przedobrzeń, lecz zastosowała tzw. poetykę prostoty i nawiasu pozwalającego aktorom na pewien dystans w stosunku do postaci, które grają.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji