Artykuły

Musical Superstar

Musicale niemal wyparły operetkę z polskich scen, teraz skutecznie konkurują z teatrem dramatycznym. W ostatnich czasach kolejnymi prapremierami nadrabialiśmy światowe zaległości. Ale muzyczny świat ucieka coraz szybciej - pisze Piotr Sarzyński w Polityce.

Głównie za sprawą stołecznego teatru Roma w ostatnim dziesięcioleciu mogliśmy wreszcie zobaczyć na żywo kilka megaprodukcji, które podbijały świat w poprzednich dekadach. A zatem "Miss Saigon" (światowa premiera w 1989 r.), "Koty" (1981), "Upiora w operze" [na zdjęciu] (1988) i - z rekordowo krótkim poślizgiem - "Taniec wampirów" (1997). Honorową funkcję nadrabiającego zaległości szef Romy Wojciech Kępczyński przejął po Jerzym Gruzie, który w latach 1983-1991, kierując gdyńskim Teatrem Muzycznym, wystawił brawurowe wersje "Nędzników", "Jesus Christ Superstar" (Piekarczyk z TSA fantastyczny jako Jezus), "Skrzypka na dachu" (chyba lepszy od wersji filmowej). Tę listę polskich wersji superprzebojów wszech czasów uzupełnił później jeszcze o "Hair" jego następca, kierujący teatrem do dziś Maciej Korwin. No, i "Evita" oraz "Rocky Horror Show" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Można więc powiedzieć, że wyrównywanie musicalowych porachunków z historią niemal się zakończyło, a to, czym zachwycał się świat 20 i więcej lat temu (czasami zachwyca się do dziś - patrz poniżej), znalazło się także w repertuarze polskich teatrów. Niemal, bo kilka starszych tytułów ze światowej top listy ciągle jeszcze jest u nas nieznanych, z "Chorus Line" z 1975 r. i "Bulwarem Zachodzącego Słońca" z 1993 r. na czele.

Niestety, im bliżej współczesności, tym gorzej. Najlepiej widać to na przykładzie amerykańskiej nagrody Tony. To taki musicalowy odpowiednik Oscarów przyznawany od 1949 r. Wyróżnienia wręcza się w kilku kategoriach, ale tą najbardziej prestiżową jest, oczywiście, tytuł musicalu roku. Otóż spośród zwycięzców z ostatnich 15 lat do Polski trafił na razie tylko jeden tytuł. To "Rent", wystawione na Broadwayu w 1996 r., z polską prapremierą w Chorzowie w 2006 r. Co gorsza, z wyjątkiem uznanego za najlepsze widowisko w 2005 r. "Monthy Python's Spamalot", który wystawi w nadchodzącym sezonie Teatr Muzyczny w Gdyni, nic nie wskazuje, by inne hity nagród Tony ostatniego piętnastolecia miały także szansę, by do nas trafić.

Raczej więc nie zobaczymy w najbliższych latach bijących rekordy popularności takich produkcji jak "Król Lew", "Producenci", "Hairspray", "Avenue Q". A przecież są jeszcze musicale pozaamerykańskie, które wybiły się na szczyty popularności: francuskie "Notre Dame de Paris", londyńskie "Mamma Mia!", "Billy Elliot" czy "We Will Rock You". Nawiasem mówiąc, historię nieszczęśliwych losów dzwonnika z paryskiej katedry, z przepięknymi songami, które zapoczątkowały karierę popularnego i w Polsce Garou, mogliśmy oglądać w kraju już w trzy lata po premierze. Tak jednak sknocono negocjacje ze stroną francuską i przygotowania do premiery, że właściciel praw wycofał się i do dziś nie chce nawet słyszeć o wystawieniu polskiej wersji.

Dyrektorzy polskich teatrów muzycznych w nieskończoność snuć mogą opowieści o udanych i nieudanych podchodach pod ten czy inny tytuł. Dariusz Miłkowski, od 24 lat szef Teatru Rozrywki w Chorzowie, przez 9 lat zabiegał, z ostatecznym sukcesem, o prawa do "Rent". Ale lista niepowodzeń także jest okazała. - Przez półtora roku dobijałem się o "Mamma Mia!", by w końcu usłyszeć, że jak będę miał 3 mln funtów, to mogę rozmawiać. Właściciele praw do "Bulwaru Zachodzącego Słońca" powiedzieli mi, że musiałbym zbudować nowy teatr, by zmieściły się wymagane przez nich dekoracje. Myślałem też o "Parasolkach z Cherbourga". I choć to musical sprzed prawie pół wieku, też zażądali 240 tys. euro na poczet przyszłych tantiem - wspomina.

Pieniądze są więc czynnikiem najważniejszym, ale nie jedynym. Maciej Korwin dobrze pamięta rozmowę z holenderską agencją Stage Entertaiment, która zarządza prawami do wielu musicali. Pytając o jedną z produkcji, usłyszał w odpowiedzi: na razie nasza firma nie jest zainteresowana sprzedażą tych praw do Polski. Jeżeli Polska będzie miała dobre autostrady, to może za 15 lat zbudujemy u was własny teatr i będziemy tam wystawiać nasze spektakle.

W tej sytuacji nieocenione okazują się dobre kontakty osobiste. Autor polskiej wersji libretta do "Skrzypka na dachu" Antoni Marianowicz podobno osobiście (i za darmo) wyprosił niegdyś u kompozytora muzyki Josepha Steina zgodę na wystawienie musicalu w Gdyni. Przekonał się o tym także Wojciech Kępczyński, któremu po artystycznym i komercyjnym sukcesie pierwszych musicalowych realizacji w Romie już dużo łatwiej rozmawiało się o sprowadzeniu następnych.

Na co ze światowego repertuaru możemy liczyć w najbliższym czasie? Niedawno odbyła się w Gdyni premiera "Pięknej i bestii", spektaklu granego na Broadwayu przez prawie 14 lat, choć nie tak opromienionego sławą jak inna produkcja z disneyowskimi korzeniami - "Król Lew". Chorzów zabiera się za "Olivera" - rzecz starą (premiera w 1960 r., prapremiera polska w Gdyni w 1990 r.), ale z pewnością należącą do kanonu gatunku, o czym świadczy fakt, że w Londynie musical był grany 2618 razy. Teatr Muzyczny w Gliwicach przygotowuje na początek przyszłego roku "High School Musical". To sceniczna wersja niezwykle popularnego telewizyjnego serialu muzycznego dla nastolatków. Spektakl jest chyba światowym rekordzistą w kategorii repertuar teatrzyków szkolnych, ale wielkie sceny raczej po niego nie sięgają. W Polsce jednak może to być sukces. I wreszcie wrocławski Capitol rozpoczął przygotowania do krajowej prapremiery "A Chorus Line", dzięki czemu zaległości z dalekiej musicalowej przeszłości zmniejszą się zasadniczo. Natomiast największym marzeniem praktycznie wszystkich szefów dużych scen muzycznych w kraju (zrobiłem na tę okoliczność minisondę) jest wystawienie "Mamma Mia!". Ale szanse powodzenia w najbliższych latach są minimalne.

Zresztą, czy warto się z tego powodu zamartwiać? W artykule opublikowanym przed trzema laty w "Dialogu" Andrzej Ozga zauważył: "Po 11 września (2001 r., czyli ataku na World Trade Center - przyp. red.) musical, który pod koniec wieku był najbardziej dynamicznie rozwijającym się gatunkiem teatralnym, zaczął zwijać skrzydła". Trudno nie zgodzić się z tą diagnozą. Począwszy od lat 60. ubiegłego wieku, każde kolejne dziesięciolecie zasadniczo odświeżało muzyczną scenę. Końcówka lat 60. i pierwsza połowa lat 70. to fantastyczne musicale kontestacji: "Hair", "Jesus Christ Superstar", "Rocky Horror Show", "Oh! Calcutta!". Od końca lat 70. rozpoczyna się dekada prawdziwych hitów, jak "Koty", "Nędznicy", "Upiór w operze", "Miss Saigon". Kolejne dziesięciolecie to czas sukcesu musicali bardziej kameralnych i bardziej ambitnych w wymiarze dramaturgicznym, z "Rent" i "Bulwarem Zachodzącego Słońca" na czele.

W tym stuleciu furorę robią produkcje oparte na przebojach słynnych muzyków i zespołów. Króluje, oczywiście, wspomniana już "Mamma Mia!" ze scenariuszem utkanym wokół piosenek Abby. Spore sukcesy odniósł także "We Will RockYou" (Queen). Powstały musicale oparte na starych piosenkach Roda Stewarta czy Elvisa Presleya. U nas też podejmowano takie próby. Swego czasu Robert Skolmowski przygotował dla Teatru Muzycznego w Gdyni spektakl wykorzystujący muzykę Queen, ale nie odniósł on sukcesu, może z uwagi na wątłą fabułę, której jednak widzowie oczekują.

- My także mamy za sobą podobne i bardzo udane doświadczenia. Dawne piosenki Andrzeja Korzyńskiego wykorzystaliśmy w "Akademii Pana Kleksa", a utwory Janis Joplin wykorzystane zostały w monodramie "Moja Mama Janis", który na I Festiwalu Teatrów Muzycznych zdobył nagrodę publiczności - przypomina Wojciech Kępczyński.

Drugi wyraźny trend to tworzenie musicali w oparciu o filmy (kiedyś było dokładnie na odwrót). Największym tego typu przebojem ostatnich lat stał się "Billy Elliot" (z muzyką Eltona Johna), ale też "Cry Baby" (u nas znany jako "Beksa"), "Hairspray" ("Lakier do włosów"), "Młody Frankenstein", a z dziecięcych "Król Lew" czy "Mała Syrenka". Z kolei "Spamalot" wykorzystuje telewizyjne skecze Monthy Pythona.

- Nieszczęściem współczesnego musicalu jest nie tylko to, że korzysta z filmowych pomysłów, ale że sam stał się takim filmem na żywo - ocenia Maciej Korwin. - Odbiera się teatrowi muzycznemu jego teatralność, a na to miejsce wprowadza przeróżne sztuczki: filmowy montaż, efekty specjalne.

By wystawić "Wicked", trzeba 40 laserowych świateł, czyli pewnie dużo więcej niż jest we wszystkich polskich teatrach razem wziętych. Nic dziwnego, że publiczności coraz bardziej marzą się produkcje w dawnym stylu, z łatwo wpadającymi w ucho przebojami i z rozmachem opowiadające o emocjach podstawowych: miłości, zdradzie, lojalności, cierpieniu, marzeniach. Takie jak "Skrzypek na dachu", "Chicago", "Człowiek z La Manchy".

Głęboko w cieniu produkcji importowanych wiodą żywot musicale polskie. Choć nie zawsze tak było. Starsi miłośnicy gatunku mogliby jednym tchem wymienić wiele spektakli, które niegdyś cieszyły się wielką popularnością (choć nie wszystkie były klasycznymi musicalami). Szczególnie obrodziło nimi w latach 70.: "Na szkle malowane" (ponad 500 przedstawień w samej tylko Warszawie), "Mrowisko", "Naga", "Szalona lokomotywa", aż po "Kolędę nockę" (pamiętny 1980 r.). A ich twórcami i wykonawcami była czołówka polskiej estrady i sceny rockowej. W latach 80. na rodzime produkcje nastąpiła totalna posucha, aż nadszedł 1991 r. i spragnionej krajowego musicalu publiczności objawiło się "Metro".

Produkcja tandemu Józefowicz-Stokłosa okazała się prawdziwą sensacją. Wydawało się, że to dopiero początek dobrej passy. Niestety, tak się nie stało. Przez kolejnych 17 lat nie pojawił się spektakl, który osiągnąłby choćby zbliżony do "Metra" sukces. Nie udało się już twórcom Buffo, choć bardzo się starali. Nie udało się nikomu innemu. Dopiero w ostatnich latach pojawiło się kilka musicali, które uznać można za naprawdę dobre. Nie jest to długa lista: "Dyzma" (Chorzów), hiphopowe "12 ławek" (Gdynia) czy wreszcie awangardowy, niezwykły "Skat" (Wrocław). No i koniecznie trzeba wspomnieć o dwóch wyśmienitych musicalach dla dzieci, obu w Teatrze Roma: "Piotrusiu Panu" i "Akademii Pana Kleksa".

Macieja Korwina taka sytuacja nie dziwi: - Kompozytorzy nie chcą pisać musicali, bo to praca ciężka i mało opłacalna. Lepiej skomponować dwie, trzy piosenki, bo i szybciej, i pieniądze dużo większe. Podobnie jest z wykonawcami. Niegdyś gwiazdy estrady poczytywały sobie za zaszczyt zaśpiewać w teatrze. Dziś nie mają na to czasu. Nie lepiej jest z tekstami. Przez moje ręce przechodzi wiele propozycji nowych musicali - mówi Dariusz Miłkowski - i jak chcę kogoś ukarać, każę mu je czytać. Prawie wszystkie to żałosne kalki ogranych już pomysłów hollywoodzkich.

Wtóruje mu Wojciech Kępczyński: - Dostaję sporo polskich propozycji. Ale jako menedżer nie zdecydowałbym się wystawić żadnej z nich. Nie gwarantują bowiem sukcesu. Zapewne rację miał Jerzy Gruza, który na spotkaniu w Instytucie Teatralnym poświęconym musicalowi apelował, by szukać i wybierać do repertuaru to, co może nas zaciekawić i co siedzi w naszych duszach, a nie oglądać się na Zachód. Ba, tylko jak to zrobić?

Kilka pomysłów, które zrodziły się w głowach dyrektorów polskich teatrów muzycznych, zapowiada się wszakże interesująco. Wojciech Kępczyński myśli o przygotowaniu musicalowej wersji "Złego" Tyrmanda i podjął już w tym kierunku pierwsze działania. Z kolei Maciej Korwin przymierza się do "Lalki" Prusa w adaptacji Wojciecha Kościelniaka. Na razie zorganizował nowatorski I Festiwal Teatrów Muzycznych, na który publiczność waliła drzwiami i oknami.

A jednak polski teatr musicalowy ciągle ma pod górkę, z jednej strony, bardzo wysokie koszty produkcji spektakli, tantiem, honorariów dla artystów. Nieustanne dobijanie się o atrakcyjne produkcje ze świata i ból głowy, że nie ma dobrych propozycji w kraju. Z drugiej, niewielkie sale, nieprzystosowane do megarealizacji. Brak wykonawców z klasą, którzy wolą łatwiejsze pieniądze w show-biznesie. Równocześnie rosną oczekiwania coraz bardziej rozpieszczonej publiczności. Już nie da się jej zadowolić byle czym, oczekuje hitów i wówczas nie zawodzi. "Evitę" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie grano przez 9 sezonów, "Kabaret" przez 12. "Chicago" w Teatrze Muzycznym w Gdyni nie schodzi z afisza od 6 lat, choć po drodze był film w gwiazdorskiej obsadzie, a premiery odbyły się też w Warszawie, Gliwicach i Wrocławiu. Na "Upiora w operze" w Romie bilety wyprzedane są na wiele miesięcy naprzód.

Jest to publika przewidywalna, a w takich miastach jak Warszawa czy Gdynia dodatkowo bardzo wybredna. Zrealizowany swego czasu w Teatrze Muzycznym musical "Szachy" z powodu kiepskiej frekwencji zszedł z afisza po 14 przedstawieniach, podczas gdy na zagranicznych tournée zagrano go 140 razy i zawsze przy pełnej widowni. Podobnie z "Draculą", który u naszych czeskich sąsiadów był grany już 3 tys. razy, a u nas jakoś się nie przyjął. Być może rzeczywiście pozostaje nam już tylko "Mamma Mia!".

Złota dziesiątka

Największe filmowe musicale w rankingu 25 produkcji, wybranych w 2007 r. przez Amerykański Instytut Filmowy spośród blisko 200 nominowanych:

1. "Deszczowa piosenka" (1952)

2. "West Side Story" (1961)

3. "Czarnoksiężnik z Oz" (1939)

4. "Dźwięki muzyki" (1965)

5. "Kabaret" (1972)

6. "Mary Poppins" (1964)

7. "Narodziny gwiazdy" (1976)

8. "My Fair Lady" (1964)

9. "Amerykanin w Paryżu" (1951)

10. "Spotkamy się w St. Louis" (1962)

Sceniczni rekordziści

Musicale najwięcej razy grane na Broadwayu, dane na połowę maja 2008 r.

1. "Upiór w operze" (premiera w 1988 r.) - 8407 (łącznie z londyńskim West Endem - ponad 17 tys. spektakli)

2. "Koty" (1981) - 7485

3. "Oh! Calcutta!" (1976) - 7273

4. "Nędznicy" (1987) - 6680

5. "A Chorus Line" (1975) - 6137

6. "Chicago" (1975) - 5622

7. "Piękna i bestia" (1994) - 5461

8. "42 ulica" (1980) - 5010

9. "Rent" (1996) - 4971

10. "Grease" (1972) - 4889

Z tych spektakli nadal grane są i swój wynik poprawiają: "Upiór w operze", "Rent", "Chicago", "Grease", "A Chorus Line".

Broadway i West End

Serce światowego musicalu bije równocześnie w dwóch miejscach: na nowojorskim Broadwayu i londyńskim West Endzie. Broadway to 39 teatrów, w zdecydowanej większości wystawiających wyłącznie repertuar muzyczny. Niemal wszystkie posiadają widownię na ponad tysiąc, a niektóre z nich - na niemal dwa tysiące miejsc. Na przełomie maja i czerwca największą popularnością (średnia frekwencja - ponad 95 proc.) cieszyły się: "Mamma Mia!" "Król Lew", "Upiór w operze", "Wicked" (prequel "Czarnoksiężnika z Oz", czyli co się zdarzyło w bajkowej krainie przed przybyciem Dorotki), "Jersey Boys" (nagroda Tony za 2005 r.) i niedawno wznowiony staruteńki "South Pacific" z 1949 r.

West End ma repertuar bardziej zróżnicowany, ale i tu przeważają musicale. Trzy spośród tych granych obecnie to prawdziwi rekordziści: "Nędznicy" (na deskach nieprzerwanie od 23 lat), "Upiór w operze" (22 lata) i "Bracia krwi" (20 lat).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji