Artykuły

Ani według, ani na motywach

"Makbet" w reż. Mariusza Grzegorzka w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Kamila Mścichowska w Teatrze.

Początek spektaklu Mariusza Grzegorzka przywodzi na myśl raczej "Dziady" niż "Tragedię szkocką" Williama Shakespeare'a. Kiedy widzowie zajmują miejsca, jedyną dekorację stanowi czterdzieści pięć palących się świec. Część ze świec ustawiona na trzech poziomach z tyłu sceny oświetla czarne tło, część osadzona na wysokich świecznikach tworzy szpaler zwężający się pośrodku sceny. Będą zmieniały ułożenia geometryczne, ale pozostaną głównymi rekwizytami. Poza nimi zagra tylko kilka przedmiotów wnoszonych w odpowiednich momentach przez aktorów. Do skojarzeń z utworem Mickiewicza uprawnia także widok posłańca, który przynosi relację z pola bitwy, leżąc niemal krzyżem na przedzie sceny. Za chwilę okaże się jednak, że powaliło go śmiertelne zmęczenie, a tragedia to nie "Dziady", tylko Szekspirowski "Makbet".

Korzystając ze współcześnie brzmiącego spolszczenia Jerzego S. Sity, Grzegorzek dokonał w dramacie minimalnych cięć. Stworzył trzyipółgodzinne widowisko, w którym każde słowo ma swoją wagę. Aktorzy mówią świadomie i wyraźnie, ich działania są precyzyjne.

Zapalają się lampki na pulpitach muzyków. Dwaj studenci łódzkiej Akademii Muzycznej (Jakub Jeziorowski, Łukasz Warenica) zasiadają do kotłów perkusyjnych ustawionych z tyłu sceny. Wibrujący dźwięk porusza gdzieś wewnątrz, w żołądku, w krtani, rozbudza emocje. Muzycy będą grać przez cały czas, stopniując napięcie. Ubrani w kostiumy podobne do strojów aktorów, będą demonstrować swój warsztat: uderzanie pałkami, rękami, walenie, drapanie w membrany, delikatny tusz. Skupieni i zsynchronizowani stworzą niezwykłą oprawę muzyczną spektaklu. Słowo organicznie splecione z dźwiękiem. Ciekawe, czy aktorzy utrzymaliby rytm i tempo, nie mając muzycznego zaplecza o takiej sile?

Przedstawienie rozpoczynają Wiedźmy (Dorota Kiełkowicz, Grażyna Walasek, Justyna Wasilewska). Trzy postaci z pobielonymi twarzami i włosami rzeczywiście sprawiają nieziemskie wrażenie. Glinka, która zasycha na ich obliczach, pęka i osypuje się na scenę. Aktorki, ubrane w czarne proste suknie, mają rękawy przyszyte do stroju tak, że swobodne pozostają tylko dłonie. Z namaszczeniem pomalują sobie nawzajem usta i przestrzeń wokół nich czarną mazią. Będą się wić, rzucać i drżeć, perfekcyjnie operując głosami. Od charczenia po zawodzenie i pisk. Unisono i w partiach solowych. Nieokiełznane stworzenia jest w stanie poskromić tylko "biała Hekate" (Kamila Sammler). Za pomocą czerwonych smyczy-pępowin, które wyrastają im z pleców, ściąga sforę - "siostry" kulą się ze strachu. Są ekspresyjne, najbardziej chyba Justyna Wasilewska (studentka Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi), której ciało jest jak pulsujący organizm - reaguje na najmniejszy wstrząs. Głowa, ręce, usta, a nawet palce u stóp podrygują nerwowo. Jej domeną jest seksualność, kuszące ruchy ciała, instynkt.

Grzegorzek znalazł sposób, by wiarygodnie pokazać Wiedźmy. Nie uciekał od metafizyki, nie wywracał tekstu. Niewielu reżyserów w ciągu ostatnich lat, szczególnie w urodzajnym w "Makbety" roku 2005, zdecydowało się na takie rozwiązanie. Grzegorz Jarzyna zredukował trzy postaci do jednej ubranej w czador. U Mai Kleczewskiej liczba bohaterek się zgadzała, za to one same były całkiem inne - prostytutka i dwie drag queens. Piotr Kruszczyński sceny z Wiedźmami w ogóle wykreślił.

Wierny oryginałowi Grzegorzek pokazał, jak szybko Makbet (Ireneusz Czop) zawierzył ciemnym siłom. Od chwili spotkania z czarownicami bohater sprawia wrażenie odurzonego. Głowa lekko mu się kołysze, ruchy są gwałtowne, wzrok niespokojny. Ziarno niepewności, które zasiały Wiedźmy, trafiło na podatny grunt. Odtąd będzie drążyć, jątrzyć, zatruwać umysł. Makbet mocuje się z Bankiem (Mariusz Jakus), jakby zmagał się z fatum. To chyba jedyna próba walki z proroctwem, bo szybko okaże się, że "waleczny Makbet" zaradność wykazuje głównie na polu walki, a w życiu chętnie zrzuca odpowiedzialność na innych. Najpierw pozwala, by Lady podjęła decyzję o morderstwie, później bezkrytycznie ufa Wiedźmom i Zjawie. Co z tego, że Banko próbuje go uchronić od przepowiedni, skoro sam jest głodny podobnych słów. Dręczony nie mniej niż Makbet, stanie się podejrzliwym frustratem, który tłumi emocje.

Para głównych bohaterów została pokazana w sposób bliski interpretacji tłumacza utworu ("Szekspir na dzisiaj"). Łączy ich więź silniejsza niż tylko małżeństwo. Porozumiewają się bez słów, "wystarczyłaby im sama obecność fizyczna, być może dotyk ręki, wzrok - ciało; wyłącznie ciało". "Ich dialog jest szybki, nerwowy, wypowiadany jak gdyby w roztargnieniu". Wczepieni w siebie, oddalili się całkowicie od świata i stworzyli hermetyczny układ, w którym są samowystarczalni. Sytuacja się zmienia, kiedy Lady wyrzeka się kobiecości. Pierwsze oznaki tej zmiany widać po zabójstwie Duncana. Makbet, sparaliżowany tym, co zrobił, biegnie do żony po pomoc, ale nie znajduje pocieszenia. Lady jest zniecierpliwiona jego "żałosnym plątaniem się w myślach". Bohater jest przerażony zbrodnią, ale może bardziej jest przerażony zachowaniem żony. Lady pyta co chwilę: "Mężczyzną jesteś czy babą?". W ogóle kwestie związane z kategoriami kobiecości/ męskości brzmią ostro w dialogach małżonków - to tu tkwi zadra. Oboje wątpią w swoją tożsamość, potwierdzić ją mogłoby tylko (utracone) dziecko.

Grzegorzek eksponuje ten wątek dość wyraźnie. Na sukni Lady na wysokości brzucha umieszcza czerwone rozcięcie i każe dobitnie wygłaszać kwestie dotyczące potomstwa. Makbet wie, że syn Banka obejmie kiedyś tron. Wie, że to jego przyjaciel "płodzić będzie królów" - synów, a więc to Banko, a nie Makbet, jest mężczyzną. Lady natomiast wypiera macierzyńskie pragnienia. Nie jest jednowymiarową kukłą - kiedy Makbet znajdzie się w sypialni króla, wyzna, że nie byłaby w stanie zamordować Duncana, bo ten przypomina jej ojca. W ostatnich scenach, gdy pognębiona chorobą zlizuje z rąk niewidzialne plamy, jej szaleństwo jest bolesne, ale oszczędne.

Kiedy Lady zanegowała własną naturę, stała się podobna do wiedźm, łączących w sobie pierwiastki męskie i żeńskie. Razem z Makbetem - wykonawcą diabelskiego planu - chciała wykreślić Boga ze swojego świata, aby nikt nie krzyknął: "Co robisz? Czekaj!". Szczególnie Makbet, słysząc, jak mordowani przez niego strażnicy proszą o błogosławieństwo, nie może znieść brzemienia zbrodni. "Czemu nie mogłem rzec: Amen? Przecież to ja najbardziej potrzebowałem pomocy". Ale pomoc nie nadchodzi i po Bogu też ani śladu na scenie teatru Jaracza. Makbet odzyskuje resztki ludzkich uczuć po śmierci żony, ale to tylko krótki błysk. Lady przestała być źródłem jego siły.

Ireneusz Czop i Ewa Audykowska-Wiśniewska znakomicie pokazali, jak dwoje ludzi stara się wyswobodzić z potrzasku, który sami przedtem zastawili. Jednak potrzask jest tak skonstruowany, aby uścisk ani na chwilę się nie rozluźnił.

Przestrzeń życia i działania wyznaczają ciasne korytarze świec, tętniąca muzyka i utrudniające ruch kostiumy. Korzystając z czerni, bieli i czerwieni, Magdalena Moskwa stworzyła współczesne togi, które przypominają usztywnione sutanny. Uszyte z kilku warstw materiału, momentami odsłaniają tkaninę, która znajduje się pod spodem - tak pojawiają się blizny po stoczonych walkach. Do tego buty na koturnach i królewskie kołnierze ortopedyczne przybrane czerwonymi klejnotami. Tak wygląda gorset władzy. Całości dopełniają symetryczne układy: aktorów, muzyków i świec.

Reżyser, profesor łódzkiej PWSFTviT, zaufał studentom. Pięciu zaangażowanych przez niego wykonawców stara się dorównać aktorom teatru Jaracza, a obok Justyny Wasilewskiej najlepiej radzi sobie Marcin Łuczak (szczególnie w roli Zjawy). Spośród doświadczonych wykonawców uwagę zwraca Bogusław Suszka jako Macduff - człowiek honoru, stateczny i konsekwentny. Wykonuje wyrok na Makbecie z satysfakcją, ale bez zwierzęcego gniewu, jaki przecież miałby prawo okazać.

"Makbet" Mariusza Grzegorzka nie jest prostą ilustracją brutalnej rzeczywistości, którą rządzą krwawe, bezduszne zasady. To prawdziwa wiwisekcja zła. Reżyser pokazał, jak łatwo spowodować, by ciemna strona natury zatriumfowała nad rozumem - jak łatwo wydobyć tę ciemność z każdego człowieka. Wystarczy kilka minut, kilkanaście słów W tym zrytualizowanym spektaklu nie ma też nachalnych odniesień do współczesności, a niezamierzony efekt komiczny wywołuje jedynie wypowiedź Donalbaina. Bo Donalbain po śmierci ojca emigruje do Irlandii

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji