Artykuły

Prawdziwa katastrofa

"Lulu na moście" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.

Agnieszka Glińska przed premierą opowiadała, że scenariusz filmowy Paula Austera ją zafascynował (chociaż jego filmu nie widziała), bo to opowieść zacierająca granice między jawą i snem, między filmem a życiem. W rezultacie okazało się, że Glińska zatarła na scenie wszystko, łącznie z sensem, wystawiając "Lulu na moście" dla tych, którzy film widzieli. Bo tylko oni mogli się połapać, o co chodzi. Konia z rzędem temu, kto pojmie, o czym jest ta sztuka, skoro, po pierwsze, połowa widzów nie widzi tego, co się dzieje na scenie, po drugie, połowa nie słyszy, po trzecie, sposób prowadzenia akcji nie sprzyja koncentracji uwagi. To rodzaj arogancji wobec widza, któremu zafundowano prawie trzy godziny audycji radiowej, w dodatku w dużej części niesłyszalnej. Reżyser jest od tego, aby przewidywać konsekwencje idiotycznej zabudowy przestrzeni, która zasłania aktorów, obcina im głowy albo w ogóle wypycha poza pole widzenia publiczności. Panuje bałagan, gwiazdorstwo i przekonanie o własnej doskonałości, w czym zdaje się sekundować reżyserce część widowni, zasłuchana w aluzje i uczynki hormonalne.

A rzecz miała szanse na przebój: śmiertelnie postrzelony muzyk w ostatniej godzinie życia za sprawą tajemniczego kamienia zaznaje miłości i przygody spotkania z kapryśnym światkiem filmu i dziwnym egzekutorem (przedstawicielem ciemnych mocy?), rozliczającym go z całego życia. Do tego powstający film oparty jest na prowokującym dramacie Wedekinda "Puszka Pandory" itd., itp. Jest o czym opowiadać. Pod warunkiem że odnajdzie się na to sposób.

Tymczasem ocalała ze spektaklu jedynie muzyka - i epizodzik w wykonaniu Dominiki Kluźniak, która przekonująco zagrała znerwicowaną aktorkę grającą w filmie lesbijkę - brawurowo, z dowcipem i ekspresyjnie. Reszta snuła się niemrawo i co gorsza, każdy sobie, nierzadko mamrocząc w kołnierz. Na koniec aktorka grająca Lulu (Patrycja Soliman, której reżyserka kazała w butach skakać po łóżku, odnajdując w tym najwidoczniej symbol wolności, inni zaś z upodobaniem siadali na stołach) znikła, znikł też muzyk Izzy, któremu to wszystko się śni (bezbarwna rola Marcina Dorocińskiego), a reżyserka filmu, którego nie nakręcono (pokrzykująca bezradnie Joanna Szczepkowska), została z niczym. Podobnie jak widzowie. Tylko po co nam to było?

Pierwszy sezon nowej dyrekcji w Dramatycznym zamyka prawdziwa katastrofa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji