Artykuły

W poszukiwaniu ofiary

To ciekawa propozycja spojrzenia na wojnę jak na konstrukt medialny, w którym idolami stają się ludzie posyłający innych na śmierć. Popiera ich religia, w którą nie wierzą i idee narodowe, o których nawet nie chcą słyszeć - o spektaklu "Ifigenia nowa tragedia (wg wersji Racine'a)" w reżyserii Michała Zadary w Starym Teatrze w Krakowie pisze Monika Kwaśniewska z Nowej Siły Krytycznej.

Najpierw słychać wiatr - przeraźliwy huk zagłuszający wszystko - męczący i nieznośny. W mroku majaczy biała, ogromna bryła zajmująca dwie trzecie Dużej Sceny Starego Teatru. Na niej dwóch rozmawiających ze sobą mężczyzn. Treść ich rozmowy wyświetlana zostaje na boku monumentalnego, trójkątnego bloku. Dotyczy huczącego wiatru, przez który Agamemnon nie może rozpocząć swojego szturmu na Troję (we współczesnej adaptacji nie brak wiatru jest problemem, bo też nie okręty, lecz samoloty są narzędziem ataku). Przedłużająca się, niewygodna w odbiorze scena sprawia, że poczucie zniecierpliwienia staje się także doświadczeniem widzów. Zresztą cały spektakl świadomie potęguje wrażenie znudzenia i zmęczenia. Rozpętany na scenie kabaret pełen żałosnych, sparodiowanych postaci z czasem się wyczerpuje. W ciągłej szarpaninie, bieganinie, teatralnych krzykach i szlochach narasta wrażenie, że w końcu coś musi się stać naprawdę. Wszystko jedno, czy będzie to ślub, czy krwawa ofiara Wiatr zmusza do działania, na które nikt nie może się zdecydować.

Paweł Demirski i Michał Zadara trafnie przenieśli tekst Racine'a we współczesne realia. Akcja dzieje się więc w amerykańskiej jednostce wojskowej, która szykuje się do uderzenia na Wschód. Nad bandą ogłupiałych i znudzonych żołnierzy (Andrzej Rozmus, Krzysztof Zawadzki), którzy wciąż się skradają, biją i wymachują bronią potykając się przy tym o własne nogi lub klinując sobie stopy w rurach, czuwa pozornie zadufany w sobie, rządny władzy, a w gruncie rzeczy zdezorientowany i niepewny siebie Agamemnon (Jan Peszek). Bohaterowie Racine'a są w tym spektaklu zaślepionymi wizją medialnej sławy egoistami, którzy bez problemu przeleją morze krwi, by tylko zobaczyć swoje zdjęcie na pierwszych stronach gazet i w czołówce "Wiadomości". Również Klytemnestra (Anna Radwan-Gancarczyk) i Ifigenia (Barbara Wysocka) strojąc się w modne ciuszki, odcinają kupony od sławy Agamemnona. Wszystkie wartości zostają tu radykalnie obniżone: waleczność zmienia się w obłędną żądzę krwi, a godność i honor w strach przed zniesławieniem i negatywną opinią publiczną. Dopiero konieczność poświęcenia swojej córki stawia Agamemnona przed koniecznością dostrzeżenia, jakie plony zbiera jego wojna. W obliczu tego odkrycia jego postawa nie ulega jednak przemianie. Rada Kapłana, by złożyć Ifigenię w ofierze - posłużyć ma przywódcy za propagandę podnoszącą morale żołnierzy, ale też jest dziwnym sposobem na zaklęcie losu i wyrazem zabobonnego strachu - a co jeśli kapłan, w którego moc nikt nie wierzy, ma rację?

Aktualność realiów przełamana zostaje sztucznością formy dramatycznej i teatralnej. "Ifigenia" w Starym Teatrze przypomina "Ślub" Gombrowicza. Nienaturalny, napuszony, pełen niepotrzebnych powtórzeń i posiadających dziwny szyk zdań język, jakim posługuje się Agamemnon, chcąc dodać sobie animuszu, przypomina stylistyką język Ignacego i Henryka. A, niepewny siebie, dziwnie słaby Achilles (Arkadiusz Brykalski) - podobnie jak Henryk dąży do ślubu, który ma wznieść go ponad Agamemnona. Skojarzenie z dramatem Gombrowicza mnożąc konteksty literackie potęguje sztuczność świata przedstawionego oraz podkreśla powtarzalność mechanizmu dziejowego oraz słabość i zagubienie niepewnych siebie postaci, które nie dorastają do swoich ambicji. Świetnie też wpisuje się w stylistykę spektaklu. Akcja dzieje się bowiem w niedookreślonej, niezmiennej przestrzeni. Każdy element przedstawienia wykorzystywany jest na kilka zupełnie innych sposobów. Opisana powyżej bryła kojarzy się z skrzydłem samolotu, potem jednak przywodzi na myśl ołtarz, na który nieporadnie stara się wgramolić Ifigenia - wciąż zastygając rozkraczona z jedną nogą na górze, a z drugą zwisającą ku ziemi. Poza tym - wyświetlany na początku tekst - nie znika wraz z ucichnięciem wiatru, lecz cały czas towarzyszy akcji - rozpraszając uwagę widzów, demaskując pomyłki aktorów lub napędzając i determinując akcję (jak w scenie, w której pojawiające się na ścianie kwestie podsuwają Eryfili pomysł na kolejne spiski). Dzięki temu zabiegowi na scenie zdaje się toczyć walka między słowem pisanym a wypowiadanym. Los postaci został już wcześniej spisany - one nie mają na niego żadnego wpływu. Muszą odegrać swoją rolę i wypowiedzieć włożone im w usta słowa, z większą, lub - zwykle - mniejszą gracją.

Zdystansowani do swoich postaci aktorzy - wydają się nad nimi pastwić, bawiąc się i uwydatniając ich słabości, a jednocześnie podkreślać dotkliwy bezsens ich zdeterminowanych, chaotycznych działań. Agamemnon za swoim mundurem, ciemnymi okularami i dziwnym językiem kryje niezdecydowanego, słabego człowieka, którego do działania jest w stanie zmobilizować jedynie obelga Achillesa i strach przed utratą władzy. Ifigenia - to rozpieszczona córeczka tatusia, która ze swoją skłonnością do przesady przemienia się chwilami terrorystkę - choć przecież nie wierzy ani w przepowiednie Kalchasa, ani w wyższość interesu narodowego nad prywatnym. Przed poddaniem się woli ojca - wciąż zmienia ubrania, by w kulminacyjnym momencie jak najefektowniej odegrać przypisaną jej rolę ofiary. Achilles to żądny krwi i sławy słabeusz, którego jednym ruchem najpierw kładzie na łopatki zwykły szeregowiec, potem Ifigenia. Nikt tu nie wierzy w narodową misję - wydaje się, że żadna z postaci nie wierzy również w swoją wielkość - dlatego potrzebuje ciągłego jej potwierdzania lub też zdania sobie sprawy, że ktoś w końcu będzie musiał podjąć decyzję i zacząć działać.

Nic więc dziwnego, że wszyscy z ulgą reagują na wiadomość o śmierci Eryfili. Przynoszący tę wieść Ulisses (Roman Gancarczyk) popija już piwo, co chwilę wychodzi ze swej narracji, rozluźnia się. Słuchające go postaci - leżąc swobodnie na ziemi, śmieją się z ulgą z jego popisów. Ofiara została złożona - bez konsekwencji dla nich samych. To jak zwycięstwo na wojnie, w której co prawda zginęło mnóstwo ludzi - ale przecież nie dzieci tych, którzy tę wojnę rozpętali. Po takim zwycięstwie można spokojnie świętować - napić się piwa, rozluźnić, poopalać, najeść, zaśpiewać rzewną piosenkę. Wraz z wiatrem ustają również gorączkowe szarpaniny między tchórzostwem a pragnieniem sławy. Historia wreszcie przestaje wymuszać na postaciach, by udowodnili przypisane im bohaterstwo.

"Ifigenia" to ciekawa propozycja spojrzenia na wojnę jak na konstrukt medialny, w którym idolami stają się ludzie posyłający innych na śmierć. Popiera ich religia, w którą nie wierzą i idee narodowe, o których nawet nie chcą słyszeć. Ich ofiary - Eryfila i Doris (Małgorzata Zawadzka) nie stanowią dla nich przeciwwagi moralnej. Doris pozostaje cały czas bierna, Eryfila jest zawzięta i zazdrosna. Nawet w przejmującej scenie, w której zrzuca z siebie, ofiarowane jej przez Ifigenię, szarobure ubranie uchodźca, zaczyna się stroić w "piórka" Ifigenii, której zazdrości zarówno pochodzenia, jak i miłości Achillesa. Różnica między ofiarami a oprawcami polega tylko na zakresie władzy.

Jednak mimo aktualności podejmowanych w spektaklu kwestii oraz świetnej konstrukcji dramatycznej i teatralnej - coś nie gra w tej całej scenicznej układance. Dystans do podjętego tematu oddala widza od jego sedna. Śledząc poszczególne, niezwykle pomysłowe rozwiązania sceniczne, wciąż zaskakiwany i rozśmieszany widz - śledzi wydarzenia jak sceny na srebrnym ekranie - niby rozumie, o co chodzi i że wnioski z tego płyną niewesołe, ale w gruncie rzeczy nie dowiaduje się chyba niczego nowego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji