Artykuły

Auster pod gruzem

"Lulu na moście" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Łukasz Drewniak w Przekroju.

Nieudane "Lulu na moście", czyli dlaczego już nie chcę być jak Dorociński.

Zawsze chciałem być jak Marcin Dorociński. Mógłbym się golić co trzeci dzień, a i tak uchodzić za twardziela o gołębim sercu. No i to uwielbienie kobiet... Które, niestety, ma to do siebie, że z czasem przemija. Występ Dorocińskiego w najnowszej premierze Agnieszki Glińskiej potwierdza te obawy. Niby główna rola, a jednak nie. Pani reżyser traci zainteresowanie postacią Izziego Maurera równo 20 minut przed końcem. Wcześniej Dorociński desperacko zmaga się z nietrafionym imidżem swojego bohatera (ktoś złośliwy kazał mu nosić biały podkoszulek i długie, tłuste włosy), nie bardzo wiedząc, co tu właściwie robi. Widz, który nie zna książki ani filmu Paula Austera, nie domyśli się nawet, że ta cała historia to rojenie umierającego, przypadkowo postrzelonego w klubie muzyka. Taki niemożliwy wariant jego życia, szansa na miłość idealną, którą ofiarowuje mu spotkanie z Celią (Patrycja Soliman). Chwile szczęścia z cudownie odnalezioną drugą połówką są powolutku nadgryzane przez robaka zwątpienia, że jednak to tylko majak. Demoniczny doktor Van Horn (Sławomir Grzymkowski), który porywa i torturuje Izziego, jest po prostu wcieleniem Śmierci. Kiedy do Izziego dociera, że jednak umiera, Celia aktorka znika z planu niezależnego filmu kręconego na podstawie sztuki Wedekinda "Puszka Pandory".

Glińska nieroztropnie zaciera różnice między piętrami fikcji Austera, narusza hierarchię wątków. Kręcenie filmu przez niejaką Catherine Moore (Joanna Szczepkowska) nieoczekiwanie staje się najważniejsze w spektaklu. Śmiejemy się z pretensjonalności i niezdecydowania niedoświadczonej reżyserki, śledzimy rozterki pogubionych aktorów, ale jest w tym coś fałszywego. Aktorzy parodiują teatralne, a nie filmowe maniery gry i w końcu nie wiadomo, czy Glińska z "filmu" kpi, czy serio wierzy, że tak powinna wyglądać wzorcowa realizacja Wedekinda. Patrycja Soliman grająca filmową Lulu nie ma charyzmy, którą powinna mieć jej bohaterka. Jest ładna, sprawna aktorsko, ale na Lulu to mało. Boleśnie przekonuje o tym konfrontacja z fenomenem Dominiki Kluźniak, która kradnie wszystkim spektakl, olśniewająco szarżując w roli Melin-dy. To właśnie ona jest dzieckiem-demonem, jednocześnie podfruwajką i starą babą, dla której można stracić głowę za jeden sceniczny greps.

Im bliżej finału przedstawienia, tym bardziej oczywiste, że Glińska ma kłopot z adaptacją książki Austera. Podejrzewam, że najpierw chciała opowiedzieć historię wyśnionej miłości, a zorientowawszy się, że popada w nieznośny ckliwizm, sięgnęła po ironię i zaczęła portretować niedolę artystów uwikłanych w projekty niskobudżetowe. Efekt? Gruz i pył przykrył sen i jawę, zjawiskową dziewczynę i naprawdę cierpiącego, nieogolonego macho. Stanowczo nie chcę już więcej być Marcinem Dorocińskim. Wolę być Dominika Kluźniak.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji