Artykuły

I oni w tańcu śpią

Powstało przedstawienie, które ogląda się lekko i bez przykrości, jednak nie pozostaje w pamięci widza - o "Orkiestrze Titanic" w reż. Andrzeja Domalika w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Niewielka przestrzeń Sceny Miniatura Teatru im. Juliusza Słowackiego pomieściła w sobie przejeżdżające pociągi i nieczynną stację, by w finale rozszerzyć się w miejsce nieograniczone i nienazwane. "Orkiestra Titanic", wyreżyserowana przez Andrzeja Domalika, oparta jest na poetyckim, lekkim tekście, który - im bliżej finału - tym staje się mniej oczywisty, pogrąża się w pytaniach, mnoży poziomy. Niestety, mechanizm spektaklu nieszczęśliwie dryfuje pomiędzy poetyckimi obrazami i realizmem. Nie udało się odnaleźć złotego środka, wyważyć pomiędzy jednym i drugim. Powstało przedstawienie, które ogląda się lekko i bez przykrości, jednak nie pozostaje w pamięci widza.

Czwórka bohaterów, których poznajemy na samym początku, to ludzie przegrani i nieciekawi. Ich status społeczny jest dużo poniżej przeciętnej, całym ich majątkiem są walizki i kilka nijakich ciuchów na grzbiecie. Wszyscy oni, Doko (Grzegorz Mielczarek), Prodan (Maciej Jackowski), Meto (Jerzy Światłoń) i Ljubka (Kornelia Trawkowska), wyczekują szansy na poprawę swej ponurej sytuacji. Nadziei upatrują w przejeżdżających pociągach - liczą na to, że któryś z nich zatrzyma się, wypatrują ich niecierpliwie i, słysząc z daleka, ustawiają się wzdłuż peronu, jakby byli gotowi do natychmiastowego wyjazdu. Jedyne jednak, co "otrzymują", wyczekując na peronie, to nie do końca opróżnione butelki z alkoholem, których zawartość pomaga przetrwać im do przejazdu kolejnego pociągu.

Sytuacja radykalnie zmienia się, gdy na stację przyjeżdża Harry (Marcin Kuźmiński), tajemniczy mężczyzna, połączenie mędrca, iluzjonisty i życiowego cwaniaka, który z niejednego pieca jadał chleb. Pozostała czwórka powoli otwiera się na nieznaną dotychczas, niematerialną stronę świata. "Niematerialną" niekoniecznie tożsame jest z "duchową". Ciężar położony jest raczej na kwestię śnienia rzeczywistości. Harry uświadamia lokatorom stacyjki, że być może bezpodstawnie nazywają rzeczywistością to, co roztacza się wokół nich. Proces przekonywania jest długi i mozolny, kończy się jednak spektakularnym sukcesem twierdzeń przybysza.

Największym atutem przedstawienia jest atrakcyjna przestrzeń sceniczna. Scenograf, Marcin Jarnuszkiewicz, nie odtworzył (na szczęście!) nieczynnej stacji kolejowej w skali 1:1. Przy pomocy przestrzennych konstrukcji metalowych, kilku podestów i prostych sygnałów plastycznych (wprasowany w podłogę kawałek torów, bufor wystający wprost ze ściany), zarysowuje pole gry dla aktorów, nakreśla jego możliwości, skrótem, nie precyzując niczego, uruchamia przestrzeń teatralną. W tę pomysłowo zaplanowaną przestrzeń wprowadza jednak element, który ją rozsadza i ośmiesza. Model pociągu jeżdżący w przód - czyli po bożemu - i w tył, ciągnięty (?) przez ostatni wagon. Wydawać by się mogło, że zabawka mieści się w konwencji przedstawienia. Jednak ścisła wierność repliki w stosunku do oryginału sprawia, że jeden z kluczowych elementów spektaklu śmieszy, zamiast inspirować do przemyśleń. Może to zresztą lepiej, że śmieszy, niż miałby budzić niezrozumienie - jak fakt, że bohaterowie upijają się zawartością plastikowych butelek po wodzie mineralnej, z uporem utrzymując, że rzucone ku nim z okien pociągu flaszki zawierają alkohol.

Szkoda, że reżyser nie poświęcił aktorom tyle samo uwagi, ile miał jej dla przestrzeni scenicznej. Wśród pięciorga bohaterów mocniej akcentują swoją obecność wsobny, introwertyczny Doko Mielczarka i ekscentryk Harry, brawurowym, szerokim gestem zagrany przez Kuźmińskiego (być może nierówna jakość ról wypływa z samego tekstu dramatu - wspomnianych dwoje bohaterów to najbardziej wyraziście nakreślone postaci). Cała reszta ma lepsze lub gorsze momenty, jednak to Harry i Doko brylują na scenie.

Dzięki specyficznemu ustawieniu widowni, niewiele osób na raz może obejrzeć "Orkiestrę...". Kameralność zdecydowanie służy temu przedstawieniu. Osobiste zwierzenia postaci nabierają siły i wyrazu - mimo nienajlepszych, niekiedy, interpretacji aktorskich. Głośne, ekspresywne momenty przedstawienia są dostępne na wyciągnięcie ręki, znajdują się niepokojąco blisko. Aktorzy wchodzą między widzów, niemal muskają ich taszczonymi przez siebie walizkami, ocierają się o nich. Wyjście na widownię jednak, choć efektowne, nie służy niczemu, staje się efektem dla efektu. Bo co chce nam tym chwytem zasugerować Domalik? Że wszyscy śnimy? Że życie jest snem? Wszystko to już było, pomysł nie ma w sobie znamion odkrywczej interpretacji.

Przedstawienie na Scenie Miniatura ma wyraźne ambicje do bycia czymś więcej, niż jest. W poetyckiej aurze, zderzonej z nieznośnie prozaiczną rzeczywistością, próbuje uchwycić wahania i rozterki ludzkie dotyczące życia po życiu, niepewnej przyszłości, tego, co jest poza widzialnym horyzontem zdarzeń. Ambicje rozbijają się jednak o nie zawsze trafne decyzje reżysera, banalną interpretację tekstu i kiepskie prowadzenie aktorów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji