Artykuły

Kolejny Rossini na scenie WOK

"Tankred" w reż. Macieja Prusa w Warszawskiej Operze Kameralnej. Pisze Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

Nie trudno zauważyć, że ambitna Warszawska Opera Kameralna - w ślad za kompletem scenicznych dzieł Mozarta, a następnie także Monteverdiego - zmierza do wystawienia większości (jeżeli nie wszystkich) oper Rossiniego. Na ile mierzy się tu siły na zamiary to już inna sprawa, w każdym razie w minionych latach znalazło się w repertuarze WOK kolejno dziewięć oper tego kompozytora (większość z nich można było m.in. zobaczyć na dwóch festiwalach im właśnie poświęconych); zatem przedstawienie "Tankreda" stało się dziesiątą Rossiniowską premierą na tej scenie.

Warto może wspomnieć, iż właśnie "Tankred" był pierwszą operą Rossiniego, jaką rozmiłowany w jego twórczości Karol Kurpiński zechciał w czerwcu 1818 roku, czyli pięć lat zaledwie po prapremierze w Wenecji - przedstawić polskiej publiczności w Teatrze Narodowym przy placu Krasińskich. Postąpił z pewnością słusznie, jako że Tankred należał już wtedy do najpopularniejszych pozycji europejskiego repertuaru operowego; jak pisał biograf Rossiniego Wiarosław Sandelewski, "melodie jego rozbrzmiewały zarówno w pałacach arystokratów, jak i wśród gondolierów, a Stendhal nie przesadził pisząc, że gdyby w owym czasie przybył do Wenecji sam Napoleon, nie zdołałby odwrócić uwagi mieszkańców miasta od Rossiniego". Miarą sławy tej opery może być również fakt, że i Niccolo Paganini chętnie popisywał się m.in. swymi efektownymi Wariacjami na temat arii tytułowego bohatera "Di tanti palpiti" z jej drugiego aktu.

Prawda, że trudno nam dzisiaj pojąć owe bezprzykładne sukcesy, jakimi cieszył się Tankred na europejskich scenach aż do lat sześćdziesiątych XIX wieku. Pod względem wartości czysto muzycznych opera ta jest dość nierówna i obok prawdziwych klejnotów znajdują się tu również epizody konwencjonalne i raczej mało ciekawe. Od strony dramaturgicznej zaś dzieło jest po prostu słabe, podobnie jak słabą była tragedia Woltera (wielkiego filozofa, ale średnio utalentowanego dramatopisarza), na której oparte zostało libretto Gaetana Rossi. Z drugiej jednak strony nie brak tu elementów na owe czasy wręcz nowatorskich: partia orkiestry zachwyca niespotykanym dotąd w muzyce operowej bogactwem kolorystyki, kantyleny ujmują szlachetnością rysunku, zaś brawurowe koloratury nie służą bynajmniej li tylko wirtuozowskim popisom śpiewaków, lecz są jednym ze środków dramatycznego wyrazu. Ów dramatyczny wyraz zaś szczególną intensywność osiąga w przejmującym zakończeniu opery (śmierć bohatera ciężko rannego podczas zwycięskiej bitwy z Saracenami). Rzecz jednak w tym, że taki tragiczny finał nie bardzo odpowiadał gustom ówczesnej włoskiej publiczności, wobec czego na użytek weneckiej premiery Rossi, odstępując od treści sztuki Woltera, zmienił zakończenie libretta na radosne, a Rossini odpowiednio do tego stworzył triumfalny

finał ilustrujący powrót Tankreda-zwycięzcy i jego ślub z ukochaną Amenaidą.

Kilka tygodni później natomiast, przy okazji następnej premiery, w Ferrarze, powrócono do wersji zgodnej ze sztuką Woltera, Rossini zaś napisał nowy finał, pełen tragicznego smutku. Ale ta partytura wkrótce potem gdzieś zniknęła, długi czas uchodziła za zaginioną i dopiero pod koniec XX stulecia odnaleziono ją w archiwum hrabiów Lechi w Brescii (Sandelewski, kończąc swą monografię w 1967 roku, nie mógł o tym jeszcze wiedzieć). Tę właśnie wersję w roku 2000 przedstawił w półscenicznym widowisku Teatr Wielki-Opera Narodowa; ona też stała się podstawą przestawienia przygotowanego świeżo przez Warszawską Operę Kameralną.

Dyrygował nim bardzo sprawnie, a do tego z żywym temperamentem,

Paweł Kotla - kapelmistrz rezydujący stale w Londynie (pięć lat był tam asystentem Simona Rattle, obecnie pełni funkcję dyrektora artystycznego zespołu Leicester Symphony Orchestra). Wielkim atutem przedstawienia stała się wspaniała kreacja Anny Radziejewskiej, która już dość dawno w Rinaldzie Handla dała nam poznać swój nieprzeciętny talent, a teraz -jako dzielny a nieszczęśliwy Tankred, jeden z autentycznych bohaterów pierwszej wyprawy krzyżowej w 1095 roku - okazała się godną następczynią Ewy Podleś, budząc zachwyt zarówno prześlicznym brzmieniem swego mezzosopranu, jak maestrią techniczną oraz siłą dramatycznej ekspresji. Młoda sopranistka Agnieszka Kozłowska z powodzeniem pokonywała rozliczne trudności partii Amenaidy, ukochanej Tankreda; jej wzruszający duet z Tankredem-Radziejewską w pierwszym akcie opery był jednym z najpiękniejszych momentów spektaklu. Więcej wokalnych trudności miał - choć i tak sprawiał się nad podziw dzielnie - Aleksander Kunach jako Argirio, ojciec Amenaidy, czemu trudno się dziwić, bo to rola wymagająca nie lada jakiej śpiewaczej wirtuozerii. Partia złowrogiego Orbazzana, któremu z politycznych względów miała, wbrew swojej woli, zostać poślubiona Amenaidą, dość wyraźnie niestety przekraczała aktualne możliwości młodego basa Artura Jandy.

Maciej Prus, który nie tak dawno bardzo sprawnie i pomysłowo wyreżyserował był na scenie WOK Dzień królowania Verdiego, teraz na Tankreda nie miał widocznie żadnego dobrego pomysłu, toteż przedstawienia okazało się nader statyczne, przeradzając się chwilami w zwykły "koncert w kostiumach". Te ostatnie zaś, brzydkie i niestylowe, okazały się niestety najsłabszą stroną spektaklu, podobnie zresztą jak cała oprawa scenograficzna - choć prawdą jest, że przy tak niewielkiej scenie trudno budować efektowne dekoracje odpowiadające treści opery Rossiniego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji