Artykuły

Argentyńska przygoda

"Trans-Atlantyk" w reż. Mikołaja Grabowskiego w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku, dodatku Kultura.

Nie dziwią mnie powroty Mikołaja Grabowskiego do "Trans-Atlantyku". Bo to ciągle jest klucz do naszej rozchwianej polskości i niepełnej cudzoziemskości. W nim Grabowski-artysta, Polak i prowincjusz istnieje najpełniej.

Tym razem Grabowski w krakowskim Narodowym Starym Teatrze z premedytacją pomija wszystkie przypisy do tego tekstu, analizy, komentarze, konteksty, nie wyciąga jak dawniej ostatecznych konsekwencji z rozbuchanego Gombrowiczowskiego języka, tylko zwyczajnie opowiada opisane w "Trans-Atlantyku" zdarzenie. Prosto, klarownie i po kolei. Jakby właśnie w tym zdarzeniu kryła się tajemnica książki Gombrowicza. W poprzednich wersjach adaptacji Grabowskiego argentyńska przygoda, obrazoburczy fantazmat o narodzie cynicznie wymykały się logice, zdarzenia wylewały z narratora-fanfarona. Teraz Grabowski patrzy na bohaterów i nie widzi już absurdalnego wiru, szaleństwa ludzi pijanych Polską. Sceniczny świat jest zdumiewająco statyczny - wydaje się, że nic tu nie chodzi, nie działa, nie rusza się. Zamiast tego mówi się i mówi. Reżyser zapętla Witolda, Goznala, ministra Kosibidzkiego, ojca Ignaca, pana Cieciszewskiego w gadaniu. Monologujący aktorzy ulegają efektowi zaciętej płyty, ich kwestie są przedłużane, zapętlone jak mantry. I słowa wypowiadają się same. Ale brzmią pusto, głucho i śmiertelnie głupio. Grabowski pokazuje nie tyle koniec Polski sarmackiej w argentyńskim sosie, nie tyle narodowe nadymanie się na wielkość, ile smętne konanie starego świata. Śmierć zawsze zaczyna się od języka. Na języku. Śmierć najpierw zagląda w usta. Marcin Kalisz (Witold) dostał trudne zadanie sprostania legendzie brawurowej roli Grabowskiego... Jego Witold jest radykalnie odmłodzony. To dwudziestokilkulatek, który nie daje się ponieść powieściowej narracji, nie żyje Gombrowiczowską frazą, brzmiącą dla niego jak jakiś język obcy. Wielki G. Kalisza nie jest demiurgiem scenicznego świata, on "opowiada świat", relacjonuje wypadki prawie na biało. Bez sarkazmu, przerażenia, emocji. Podróżny, wyrzutek, przechodzień. Grabowski w pierwszym akcie umieszcza Kalisza i resztę aktorów na tle wielkiego zdjęcia przedstawiającego furkoczące po plaży fale oceanu. Bo Witold jest rozbitkiem wyplutym na brzeg z niemożliwego, nierealnego kraju. To nie Argentyna jest egzotyczna, to wojna i polskość przypominają plemienne obyczaje jakichś Papuasów. I kiedy przychodzi doń nowy świat Gonzala, Synczyzna, świat brykających, półnagich chłopaczków, Witold nie rozumie, czemu młodym będąc, jest jeszcze cały z tamtej rzeczywistości.

Dobrą robotę wykonuje w spektaklu klan weteranów Starego Teatru. Jan Peszek, dożywotni Gonzalo Grabowskiego, najpierw wygląda jak nastroszony profesor Filutek, potem zmienia się w greckiego sybarytę. Kiedyś Peszek pokazywał "argentyńską krowę" jak kolorowego ptaka, uwodził królewskością dewiacji. Teraz jego rola nabrała ponurych, zawziętych rysów. Tadeusz Huk wydobywa z postaci ministra Kosibidzkiego zaskakujący tragizm, każąc nam oglądać przeżartą patosem klęskę kretyna propaństwowca. Dignitas Ojca Ignaca (Jerzy Gralek) nabiera cech surrealnych, zwłaszcza w zaaranżowanym pojedynku z Gonzalem na pistolety. Podobał mi się też zakleszczony w pysze, nienawiści i cwaniactwie tercet Baron, Pyckal i Ciumkała (Grąbka, Piskorz, Fabisiak). "Trans-Atlantyk" Grabowskiego nigdy nie miał efektownego zakończenia, reżyser zawsze urywał tak jak i autor rozładowaniem, sztucznym śmiechem, wyjściem aktorów z ról. A mnie mimo to zostaje w głowie straszny, dotkliwy obraz finalny z powieści Gombrowicza: Witold zakleszczony między brzydotą ojczyzny a bezwstydnym zepsuciem Synczyzny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji