Artykuły

Noc, Kraków, teatry

Z katalogu pokazów, projekcji, spektakli, recitali i innych wydarzeń związanych z przestrzenią teatralną nie można było - i to jego jedyna wada - obejrzeć zbyt wielu rzeczy, gdyż zaczynały się o tej samej godzinie w różnych miejscach miasta - o Nocy Teatrów w Krakowie pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Noc Teatrów w Krakowie z jednorazowego wydarzenia przekształciła się w imprezę doroczną - i bardzo dobrze. Podczas jednego popołudnia, wieczora i nocy zaprezentować się mogą nie tylko teatry znane i jednoznacznie z Krakowem identyfikowane, ale też niszowe, offowe, niezależne, alternatywne - czyli mniej rozpoznawalne, nieznane, dla których pokazanie się podczas takiej imprezy może być formą promocji.

Z katalogu pokazów, projekcji, spektakli, recitali i innych wydarzeń związanych z przestrzenią teatralną nie można było - i to jego jedyna wada - obejrzeć zbyt wielu rzeczy, gdyż zaczynały się o tej samej godzinie w różnych miejscach miasta (w Łaźni Nowej, na ulicach Nowej Huty, w Staromiejskim Centrum Kultury Młodzieży na Kazimierzu, w Dworku Białoprądnickim, Operze Kameralnej, Muzeum Stanisława Wyspiańskiego, wielu scenach na wolnym powietrzu). Oprócz prezentowania tytułów obecnych stale w repertuarze, teatry przygotowywały również jednorazowe wydarzenia - i właśnie takie efemeryczne pokazy wydawały się najbardziej interesujące.

W Śródmiejskim Ośrodku Kultury Krakowski Teatr Faktu w osobie Niny Repetowskiej zaprezentował spektakl "Niegdyś Ofelia" inspirowany "Śmiercią Ofelii" - monologiem Wyspiańskiego, pomyślanym jako glosa do dramatu Shakespeare'a. Przedstawieniu miała towarzyszyć akcja "Ofelia szuka Hamleta", przeprowadzana przy współudziale uczennic jednego z krakowskich liceów.

Sam monodram to trwająca około trzech kwadransów wypowiedź luźno powiązana z tekstem Wyspiańskiego. Ofelię najpierw słyszymy, śpiewającą gdzieś na korytarzach budynku; wchodzi (zapowiedziana przez młode, czarno ubrane dziewczyny) dopiero po dłuższej chwili. I, niestety, od samego początku wpada w męczący, patetyczno-egzaltowany sposób podawania tekstu, ustawiając postać Ofelii i cały spektakl w klinczu, z którego nie można się wydostać. Repetowska nie znalazła klucza, którym mogłaby uwiarygodnić fakt, iż tekst ten wypowiada dojrzała kobieta, nie nastolatka. W jej wykonaniu, usztucznione przez podniesiony, piskliwy głos partie tekstu męczą monotonią i rodzajem nieprzekonującego "natchnienia" aktorskiego. Ostry, ekstrawagancki makijaż, czarna kokarda wpięta we włosy, rodzaj zwiewnego poncho - i reflektor punktowy, śledzący postać budowaną mozolnie przez Repetowską nie tworzą jednej całości, ale gryzą się i wzajemnie sobie przeczą. Ani to Ofelia, ani jej późniejsze wcielenie (bo taki trop mógłby sugerować tytuł monodramu), nie wiadomo, co. Kilka mgnień lepszej jakości artystycznej następuje, gdy aktorka rezygnuje z maniery podawania tekstu głosem wysokim, męczącym, na rzecz swojej naturalnej barwy głosu. Mgnienia te to jednak stanowczo zbyt mało, by zbudować cały spektakl.

W finale, gdy na scenę wchodzą (obecne cały czas w pierwszym rzędzie na widowni) podopieczne Repetowskiej, rzecz staje się nieczysta formalnie - Ofelia, która dotąd obywała się bez rekwizytów, nagle zwraca się do machających rękoma dziewcząt per "wierzbo", "wierzba" ta zaraz potem chwyta padającą, omdlałą (a może umierającą?) kobietę i wraz z nią wychodzi poszukiwać Hamleta. Nie udało się jednak zobaczyć, w jaki sposób poszukiwania te się odbywały, bowiem aktorka i jej podopieczne rozpierzchły się i zniknęły z oczu widowni. Nie dowiemy się nigdy, w jaki sposób Hamlet miałby się odnaleźć na współczesnym Małym Rynku.

Gdyby prosto ze Śródmiejskiego Ośrodka Kultury udać się do Teatru im. J. Słowackiego, kilka ulic dalej, można było zobaczyć pokaz przygotowanego specjalnie na ten wieczór spektaklu - kilkudziesięciominutowej etiudy "Post-Makbet, żart sceniczny". Żart - czyli ma być śmiesznie, celnie, krótko. I było.

Anna Burzyńska (autorka) i Krzysztof Orzechowski (reżyser) nie oszczędzili nikogo z ludzi teatru: dostało się lizusowskim aktorom, tak nowoczesnym, jak i prezentującym starą szkołę, mainstreamowym reżyserom, scenografom preferującym new design (cokolwiek to w teatrze znaczyć może...), zadufanym, krótkowzrocznym dramaturgom; po głowie dostali nawet rekwizytorzy, próbujący przy okazji powstawania nowej premiery uszczknąć dla siebie kilka żywych homarów z kompletu niezbędnych przedstawieniu. Satyra na twórców pragnących unowocześnienia teatru stała się jednocześnie deklaracją światopoglądową twórców, jak i - tak można sądzić - samego teatru. Wierność tekstowi jest ważniejsza niż efektowna oprawa sceniczna, a prawdziwy Szekspir to ten zagrany bez przebieranek męsko-damskich, współczesnej muzyki i zapożyczeń estetycznych zza niemieckiej granicy. Burzyńska celuje mocno w estetykę przedstawień Mai Kleczewskiej (trzy tańczące w rytm "I will survive" Glorii Gaynor drag queens to dosłowny cytat z opolskiego "Makbeta" sprzed kilku lat), chłoszcze bez litości dramaturgów teatralnych, którzy potrafią przepisać każdy tytuł (w spektaklu udaje się to zrobić z "Hamletem" i "Makbetem") na współczesną oprawę sceniczną i takiż szkielet fabularny (wielki biznes zamiast wielkich królów). Nieco więcej litości ma dla aktorów - trzy wiedźmy w tradycyjnym wydaniu, jak i trzy kolejne preferujące estetykę teatru postdramatycznego są, owszem, ośmieszane, ale z dozą czułości i wyrozumiałości dla wyborów i decyzji artystycznych.

Aktorzy - od pierwszoplanowych po epizodycznych - świetnie wyczuli estetykę żartu i satyry środowiskowej. Wygrywali zarówno dowcipy sytuacyjne, śmieszne dla każdego z widzów, jak i te, które czytelne były niemal wyłącznie dla osób nieco mocniej interesujących się teatrem. Dominika Bednarczyk, Marta Waldera, Krzysztof Piątkowski, Anna Cieślak, Dorota Godzic, Wojciech Skibiński, Sławomir Rokita - to tylko kilkoro aktorów, których role wyróżniały się spośród innych. Ale właściwie nie było w "Post-Makbecie..." roli złej czy źle obsadzonej.

Spektakl - czy właściwie szkic przedstawienia, który ma szansę ponoć rozwinąć się w większe przedsięwzięcie - był rozpędzony, pełen energii i radości grania. Można mieć zastrzeżenia do zakończenia, w którym ciężko i topornie zastosowano chwyt "deus ex machina" (w wykonaniu reżysera widowiska i jednocześnie dyrektora teatru) czy do uproszczeń fabularnych, ale pamiętać należy, że "żart sceniczny" miał zapewnić widzom przede wszystkim zabawę. I to się udało, co słychać było w długich, głośnych oklaskach. Należałoby życzyć sobie - i Teatrowi - więcej takich przedstawień.

Wśród pokazów na Rynku upatrzyłem sobie skromną prezentację Krakowskiego Teatru Tancerzy Ognia Sirrion pt. "Laboratorium" w reżyserii i choreografii Katarzyny Szumilas. W dłoniach aktorów, ubranych w białe fartuchy, ogień rozpalony na końcach specjalistycznych rekwizytów, charakterystycznych dla sztuki fire-show, zdawał się nie być groźny, nie parzyć. Pretekstowa fabuła została zdecydowanie przyćmiona i zepchnięta na drugi plan przez niezwykłe umiejętności młodego zespołu. To niedoceniana, a trudna forma teatralna. Zwykle pokazy tego typu obywają się bez takich dodatków, jak dekoracja czy kostium, a już reżyseria jest elementem najczęściej pomijanym. W tym przypadku oprawa plastyczna i pomysł na zbudowanie w przestrzeni Rynku Głównego "laboratorium ognia" sprawiły, że umiejętności artystów grupy Sirrion zyskały dodatkowy walor, uteatralizowały się. Dobrze, że i dla tak nietypowych form wyrazu teatralnego znalazło się miejsce w programie Nocy Teatrów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji