Artykuły

Bez celu

Trudno powiedzieć, po co Staremu Teatrowi taki spektakl - o "Trans-Atlantyku" w reż. Mikołaja Grabowskiego pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Kilka błyskotliwych rozwiązań plastycznych i efektowny ruch sceniczny to najsilniejsze atuty "Trans-Atlantyku" wystawionego w Starym Teatrze. Niewiele, jak na scenę narodową. W ogóle niewiele. Przedstawienie nie mówi niczego nowego o Gombrowiczu, a przyłożone do polskiej współczesności, wydaje się błahostką sceniczną, która nie ma ambicji nadążania za przemianami społecznymi czy mentalnymi w Polsce. De facto - nie ma znaczenia.

Treść spektaklu rozpięta jest między przybyciem narratora, Witolda Gombrowicza (Marcin Kalisz) do Argentyny a orgiastycznym zakończeniem męsko-męskiego pojedynku z udziałem wszystkich postaci spektaklu. Przebieg fabularny jest bliski temu, który znamy z powieści. Reżyser, Mikołaj Grabowski, postawił na wierność charakterystycznemu językowi, użytemu przez Gombrowicza - ze sceny słychać zatem zabawy językowe, stylizację na język Paska, powtarzalne formułki (jak "ja na kolana padłem").

Pierwszy akt rozgrywany jest na tle olbrzymiej fototapety, ukośnie zamykającej przestrzeń gry. Niezagospodarowaną początkowo scenę zagracają złożone stoliki i krzesła, przywiezione przez Gombrowicza walizki, po jej krawędzi przesuwa się zmięta gazeta. W drugiej części rozpościerają się (dosłownie!) przed oczyma widzów złożone z setek pobłyskujących srebrem nici ściany pałacu Gonzala (Jan Peszek). Tu scena pozostaje już zupełnie ogołocona z rekwizytów, całą jej przestrzeń dostają we władanie aktorzy.

Trudno powiedzieć, o czym chciał zrobić spektakl Grabowski. "Trans-Atlantyk" w wielu momentach przypomina "Tango Gombrowicz" sprzed pięciu lat, w obsadzie pojawiają się ci sami aktorzy, niektórzy w tych samych rolach. Wygląda to trochę jak powtarzanie własnych pomysłów, które w żaden sposób przedstawieniu nie służy. Jeśli był jakikolwiek pomysł interpretacyjny, rozmył się w potokach słów, które do tego stopnia skupiają uwagę dziwnością swego brzmienia (działa, wspominana już, zachowana stylizacja językowa), że nie wystarcza jej już na zrozumienie sensów wypowiadanych fraz. Jakby tego było mało - słowa nie zawsze docierają do widzów, nawet tych siedzących blisko sceny.

Z łatwością za to przychodzi stwierdzić, o czym spektakl "się zrobił". Na centralną postać sztuki wyrasta Gonzalo. Peszek w swej roli zawarł spory wachlarz środków wyrazu - od słownych, finezyjnych drobiazgów interpretacyjnych, po działania fizyczne w grupie młodych, półnagich mężczyzn. Gonzalo od momentu wejścia na scenę skupia na sobie uwagę widza, przez co przedstawienie w całości wygląda jak zorganizowane wokół niego. Ten rys interpretacyjny nie jest jednak na tyle wyraźny, by można było mówić o świadomej decyzji artystycznej. Peszek raczej "pożera" dla siebie cały spektakl - z korzyścią dla widowiska, które dzięki temu staje się stematyzowane.

Ważną rolę, mocno związaną z Gonzalem, odgrywa grupa dwudziestu młodych mężczyzn - jego kochanków. Ubrani jedynie w białe spodnie, bosi, bez koszul, tworzą atrakcyjną estetycznie, absorbującą figurę sceniczną. Ich dynamiczny ruch sceniczny, niekiedy rozbity na działania indywidualne, częściej jednak oparty na zbiorowej pracy, dodaje energii przegadanemu spektaklowi. Statystom udało się powołać do życia kreację zbiorową. Nie są zindywidualizowani, większość działań wykonują wspólnie, a ich praca jest przekonywująca i warta odnotowania.

Niebanalnie też prezentuje się w roli Ignaca Andrzej Rozmus. Dziecięco naiwna twarz niewinnego chłopięcia, jaką poznajemy przy pierwszym pojawieniu się aktora na scenie, nabiera nowych znaczeń w kolejnych etapach rozwoju roli - gdy nagi Ignaś przechodzi przez scenę, by bezwładnie zwalić się na łóżko Gonzala, gdy pojawia się, jakby niespodziewanie dla siebie, na środku pustej, wypełnionej dymem sceny, gdy poznaje i nawiązuje relację z Horacjem (Krzysztof Wieszczek). Inteligentne zróżnicowanie kolejnych etapów poznawania świata przez Ignasia Rozmus trafnie, niekiedy skrótem, oddaje na scenie.

Całe przedstawienie robi wrażenie chaotycznego, sklejanego naprędce, niedopracowanego. Poza wspomnianą grupą mężczyzn, sceny zbiorowe wypadają słabo, rozłażą się, brak im formy. Przykro patrzeć na potraktowanych po macoszemu aktorów obsadzonych w drobniutkich epizodach, właściwie niewyreżyserowanych, którzy starają się prowadzić narzucone im role, jednak bez lektury programu nie można się nawet domyśleć, jakie postaci grają. Przedstawienie nie akcentuje szczególnie "argentyńskości" miejsca akcji, właściwie, gdyby nie wspominana kilkakrotnie wojna, mogłoby rozgrywać się w uniwersalnej czasoprzestrzeni. Uniwersalizm jednak nie dodaje spektaklowi jakości i wyrazu, a jedynie mocniej uwypukla jego miałkość.

Trudno powiedzieć, po co Staremu Teatrowi taki spektakl. Lekturowych zapychaczy repertuaru scena narodowa nie potrzebuje. Szczególnej przenikliwości w analizie współczesnej Polski spektaklowi nie można zarzucić, podobnie jak świeżości interpretacyjnej czy odkrywczych pomysłów inscenizacyjnych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji