Artykuły

Małżeństwo? Kuriozalny wynalazek

- W szkole filmowej słuchałem bardzo agresywnej punkrockowej muzyki. A Maciej Prus, z którym robiłem etiudę, przyniósł mi "Don Giovanniego" Mozarta i powiedział: "To jest dużo bardziej awangardowa i wywrotowa muzyka niż ta, której słuchasz". Miał rację - mówi reżyser MARIUSZ TRELIŃSKI.

"Najlepszym wyjściem jest układ partnerski. Kiedy taki stan przechodzi w instytucję, ze wszystkiego czujemy się zwolnieni" - mówi. Nie uznaje kompromisów w życiu i w pracy. Nie realizuje zleceń, tylko spełnia marzenia. Dziś reżyseruje opery na całym świecie. U nas pokierował swoją sesją zdjęciową. Po ośmiu latach wraca do filmu. Z 15-letnim synem Piotrem najchętniej ogląda Almodóvara i Tarantino. Ostatnio uczą się razem gotować.

Jego kalendarz jest zapełniony do 2012 roku. Od dwóch lat pracuje prawie wyłącznie za granicą. "Król Roger" w reżyserii Trelińskiego otworzy w lipcu Festiwal Białych Nocy w Petersburgu. Później będzie Edynburg, Tel Awiw, Frankfurt. "W Warszawie prowadzę rozmowy na temat realizacji Orfeusza i Eurydyki" - mówi reżyser. Po ośmiu latach wraca do kina, z ekranizacjami "Don Giovanniego" i "Balladyny": "Czuję się tak, jakbym znów wskoczył do wody". Rozmawiamy w jego mieszkaniu na warszawskim Żoliborzu. Otwarte przestrzenie. Lustro w złoconych ramach, drewniany, XVIII-wieczny stół, krzesła projektu scenografa Borysa Kudlički. Tu Mariusz czuje się najlepiej, choć spędza w domu nie więcej niż dwa miesiące w roku.

GALA: Lubi pan tu wracać?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Dla mnie powrót do domu to moment zawieszenia, próżni. Ostatnio chyba lepiej czułem się na lotniskach, bo wiedziałem, że za chwilę będę robić coś nowego, fascynującego. Teraz cieszę się, że pierwszy raz od dawna ponad miesiąc jestem w Polsce. Próbuję nawet skończyć ogródek.

GALA: Ma pan poczucie, że tu jest pana stały ląd?

MARIUSZ TRELIŃSKI: W sensie emocjonalnym - tak. Lubię Polskę, ludzi, swoje przyjaźnie, wspólne doświadczenia, krajobrazy. W połowie życia nie zamieszkam nagle w Hiszpanii. Próby operowe wszędzie są takie same. Tworzę własną przestrzeń. Tam jestem u siebie, w swoim spektaklu, tu się naprawdę czuję dobrze, tym żyję. Pytania, gdzie mieszkam, w tym kontekście są drugorzędne.

GALA: To nie są ważne pytania?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Na poziomie ludzkim bardzo ważne, podstawowe. Nie sposób na dłuższą metę całymi miesiącami żyć w hotelach. To parodia życia, surrealizm. Pamiętam moją rozmowę z wybitnym tenorem, Salvatorem Licitrą. Przejechał maserati, piękny, luksusowy samochód, a Salvatore: "O, właśnie taki mam, ale brat nim jeździ, bo ja najbliższe wolne planuję za dwa lata, od 15 do 20 stycznia". Tak żyją ci wszyscy ludzie, o których mówimy, że im się udało.

GALA: Ma pan wrażenie, że świat kreowany czasem staje się najważniejszy?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Dla mnie on zawsze był najważniejszy. W szkole filmowej, kiedy siadaliśmy z kolegami nad scenariuszami, żartowaliśmy: "Z trzech rzeczy: film, seks, jedzenie, jaką wybierasz kolejność?".

GALA: I jaką pan wybierał?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Jak robiłem ukochany film, to najpiękniejsza kobieta świata nie oderwałaby mnie od tego. Chociaż... czasami spotyka się kogoś wyjątkowego.

GALA: Ile miał pan lat, kiedy zobaczył pierwszą operę?

MARIUSZ TRELIŃSKI: To była jakaś trauma. U nas w szkole przeprowadza się terror kulturalny. Małe dzieci zabiera się na dzieło narodowe, wystawione w tak zwany tradycyjny sposób, czyli tępo i bez polotu. I powstaje wrażenie, że opera to muzealny świat, w którym ludzie coś udają, dekoracje coś udają, ściany są tekturowe, a człowiek zamiast normalnie powiedzieć: "Daj mi herbatę", śpiewa. Dzieci nabierają do tego awersji.

GALA: Pewnie to była opera Moniuszki.

MARIUSZ TRELIŃSKI: Zapewne tak. Miałem wrażenie absurdu. Przesiedziałem te trzy godziny i z ulgą wróciłem do pięknego świata za drzwiami. Uważam, że z pewnymi rzeczami nie należy się spieszyć. Sam mam syna i byłem jak najdalej od tego, żeby w kołysce puszczać mu Mozarta.

GALA: Pierwsza opera, którą pan przeżył?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Wiele lat później, już w szkole filmowej. To był "Don Giovanni" Mozarta. Słuchałem wtedy bardzo agresywnej punkrockowej muzyki. A Maciej Prus, z którym robiłem etiudę, przyniósł mi Mozarta i powiedział: "To jest dużo bardziej awangardowa i wywrotowa muzyka niż ta, której słuchasz". Miał rację.

GALA: Co jest fascynującego w operze, że może być grana przez 200 lat?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Muzyka i mity, które dotyczą każdego z nas. Gdybym z panią rozmawiał dłużej, mógłbym powiedzieć, czy jest pani typem Carmen, czy Ofelii i jaki scenariusz próbuje pani wcielić w życie. Tych wariantów wcale nie ma tak dużo. Scenarzyści amerykańscy uważają, że jest do opowiedzenia kilkanaście tych samych historii, zmieniają się tylko postacie. Jeżeli mówimy o Orfeuszu, jest to historia człowieka, który zapukał do bram Hadesu i zszedł do piekła, aby odnaleźć swoją ukochaną. Pozornie brzmi to odlegle. Kiedy jednak w życiu tracimy ukochaną osobę, nawiedza nas absurdalna potrzeba cofnięcia czasu. Odtwarzamy mity. Codziennie spotykamy na swej drodze Orfeusza, Giovanniego, Otella. Opera przenosi nas w świat idealny, budzi wzruszenie, daje energię i za tym się tęskni.

GALA: Mówi pan, że nie realizuje zleceń, tylko swoje marzenia. To duży luksus.

MARIUSZ TRELIŃSKI: Chyba dawno tak powiedziałem, bo brzmi to pretensjonalnie, ale rzeczywiście tak jest. Nie potrafię zrobić rzeczy, która nie jest moja i na szczęście już nie muszę. O swoją pozycję walczyłem wiele lat. W przerwach między filmami realizowałem reklamy, różne pokazy i z tego się utrzymywałem. Kino traktowałem jako bardzo wyrafinowane hobby i tu nie szedłem na żadne kompromisy. W tym zawodzie rzeczą podstawową jest walczyć o swoje marzenia.

GALA: Jak długo przygotowuje się pan do nowej opery?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Wiedząc, że robię "Lulu" w 2011 roku, zaczynam jej słuchać, o niej rozmawiać już teraz. Czasami na ulicy widzę dziewczynę i myślę: O, tak powinna wyglądać Lulu. Zastanawiam się, co takiego w niej było, że niszczyła siebie i mężczyzn. Oglądam filmy, które mi się z nią kojarzą, czytam książki.

GALA: Gdzie lubi pan pracować?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Od kilku lat jeżdżę na Suwalszczyznę. Zjawiskowe, urokliwe miejsce. Taka polska Toskania. Tydzień lub dwa mieszkam w lesie, na kompletnym pustkowiu. Przez pierwsze dwa dni chodzę i robię różne rzeczy pozornie bez sensu. W następne po prostu godzinami słucham muzyki. Wszędzie, chodząc po lesie, pływając po jeziorze. Takie minimedytacje. Całkowicie wchodzę w świat muzyki, szkicuję pierwsze przestrzenie, gesty, kolory, sytuacje.

GALA: Pana syn ma 15 lat. Lubi operę?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Niespecjalnie. Ciekawi go konstruowanie dekoracji. Pamiętam, jak był małym chłopcem, przygotowywałem "Króla Rogera" w Warszawie. Na scenie stał pałac, Piotr chodził po zakamarkach, bardzo był przejęty. Kilka razy przyjeżdżał na moje premiery za granicą. Jak jestem w Warszawie, wszystkie weekendy staramy się spędzać razem.

GALA: Co lubicie razem robić?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Widzi pani ten projektor pod sufitem? Wyświetla filmy na całą ścianę. Pasjami je oglądamy. Piotr wie, kto to jest Almodóvar, Tarantino czy bracia Coen. Sam mi polecił, żebym koniecznie obejrzał "To nie jest kraj dla starych ludzi". Czasami śmieje się i mówi: "Czy my nie możemy razem zobaczyć normalnego filmu dla ludzi, zawsze musi być taki specjalny?". Cóż, kiedy te normalne filmy są śmiertelnie nudne. Ostatnio uczymy się gotować. Dostałem od narzeczonej książkę "Zupy świata" i próbujemy zaszaleć.

GALA: Piotr przypomina pana, gdy był pan w jego wieku?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Nie, jest bardzo zamknięty, raczej typ samotnika. Podoba mi się, że to dojrzały człowiek, który ma już bardzo wyraźny wewnętrzny świat. Gra na gitarze elektrycznej, komponuje muzykę na komputerze. Czasem jeździ na poligon, gdzie strzela z kolegami.

GALA: Z czym kojarzy pan dzieciństwo?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Długo, długo nic, a potem zacząłem robić filmy (śmiech). W liceum miałem bardzo ciekawą grupę przyjaciół. Jeden z kolegów jest malarzem, inni: operatorem filmowym, muzykiem, krytykiem. A wtedy wszyscy robiliśmy filmy. Na rolkę taśmy składaliśmy się w piątkę.

GALA: Powiedział pan, że artysta jest skazany na samotność?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Robiąc "Łagodną", przechodziłem taki kryzys. Artysta, badając ludzką naturę, poznaje całą naszą ułomność, małość. Ta smutna wiedza nie pomaga w zakładaniu rodziny. Małżeństwo jest niestety dość kuriozalnym wynalazkiem. W 99 procentach mamy do czynienia z ludzkim koszmarem, ukrywanym za fasadami zewnętrznej gry na pokaz. Ludzie są zmuszeni do niesłychanych kompromisów. Z mojego małżeństwa wyszedłem po dwóch latach. Wiem, że to nie dla mnie. Ale samotność jest równie destrukcyjna.

GALA: To jakie jest wyjście?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Gdybym to tylko wiedział. Myślę, że układ partnerski z ciągłą walką, odnawianiem, zabieganiem o siebie jest najlepszy. Taki wolny rynek. Nie ma żadnej zasady, papieru. Jest tylko dobra wola, walka, miłość i pasja. Kiedy taki stan przechodzi w instytucję, wtedy na ogół ze wszystkiego czujemy się zwolnieni. Mężczyznom rośnie brzuch, a kobieta zamienia się w nieciekawą kurę.

GALA: I jak tu uwierzyć w miłość?

MARIUSZ TRELIŃSKI: Filmy zwykle urywają się w odpowiednim momencie. Prawdziwe życie zaczyna się dokładnie po planszy z napisem THE END. Kiedy ma się 40 lat i kochało się kilka razy, zaczyna się rozumieć, że to stan łaski, który zdarza się w najbardziej niespodziewanym momencie życia. Znika bez powodu, bez żadnej przyczyny. Cóż pozostaje? Czekać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji