Artykuły

Nieczytelna szarada teatralna

"Lulu na moście" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym w warszawie. Pisze Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.

"Lulu na moście" Agnieszki Glińskiej według filmu Paula Austera momentami cieszy oko i bawi. Ale to nikomu niepotrzebna żonglerka konwencjami.

Agnieszka Glińska nigdy nie dała się porwać żadnej scenicznej modzie. Kiedy koryfeusze starego teatru walczyli z odkrywcami tajemnic płci - ona szła własną drogą, kierując się niezwykłą teatralną intuicją i zasadami znakomitego rzemiosła.

Na deskach Dramatycznego zrealizowała kolorową i mądrą "Pippi Pończoszankę" oraz "Opowieści o zwykłym szaleństwie", o niebo lepsze od autorskiej wersji Petra Zelenki. W adaptacji filmu Paula Austera reżyserkę zgubiło to, co wcześniej było jej cnotą: dystans wobec teatru."Lulu na moście" to historia saksofonisty Izzy'ego (Marcin Dorociński), ofiary zamachu szaleńca w nowojorskim klubie. Glińska utkała ją ze szpitalnych majaków i marzeń o idealnej miłości do kelnerki Celii (Paulina Soliman) pragnącej zostać gwiazdą kina. Sceny z życia nowojorskich filmowców realizujących scenariusz na kanwie sztuk Wedekinda o Lulu poprowadziła groteskowo. Gdy jednak reżyserka (Joanna Szczepkowska) zamiast wielkiej Juliette Binoche wybrała Celię do roli famme fatale zamordowanej przez Kubę Rozpruwacza - nie wiadomo, czy to szczęście czy pech dziewczyny. Nie wiemy, co zdarzyło się naprawdę, a co w wyobraźni bohaterów.

Pewnie taki miał być urok teatralnej szarady, pełnej niedopowiedzeń, podobnie jak filmu z Harveyem Keitelem. Ale nawet jeśli aura tajemniczości wciąga - w końcu trzeba sobie zadać pytanie: po co to wszystko?.

Oglądając nowojorczyków Glińskiej, przypomniałem sobie, że poprzednia premiera Dramatycznego, "Pornography", pokazywała życie londyńczyków i wtedy też miałem wątpliwości, czym taki spektakl miałby zainteresować warszawiaków. Podążając za nieczytelnymi tropami, które zostawiła reżyserka, można od biedy oglądać go jako odpowiedź na przedstawienia Lupy i Warlikowskiego albo pastisz teatru młodych brutalistów.

Wielka scena Dramatycznego została otwarta na oścież, nowojorski klub wypełniają jazzowe dźwięki, migają neony, aż muzykę przerwie strzał. Kto chce, zobaczy powidoki ulicznych scen "Zaratustry" Lupy. Szpitalna scenografia z łóżkiem, na którym leży Izzy, przypomina obrazy z chorym na AIDS Cohnem z "Aniołów w Ameryce" Warlikowskiego. Marcin Dorociński gra bez zarzutu, ale nie jest tak znakomity jak Andrzej Chyra.

Dobre są sceny prób, przyjmowane przez publiczność śmiechem. Dominika Kluźniak udanie przerysowuje scenę lesbijskiej histerii. Joanna Szczepkowska instruuje Paulinę Soliman, że grając, powinna "starać się... nie starać", co Gustaw Holoubek powiedział trzy dekady temu na deskach Dramatycznego Januszowi Gajosowi. Jednak Szczepkowska jest najlepsza, gdy zrzuca maskę towarzyskiej zabawy i gra Tytanię ze "Snu nocy letniej" - pożądanie i szaleństwo miłości. Serio, przejmująco, poważnie.

"Lulu na moście" z pewnością pokazuje wielkie możliwości reżyserki i jej improwizowanie z aktorami. Ale Glińskiej zależało chyba na czymś innym - by do naszego zideologizowanego, opanowanego przez wojnę płci teatru wpuścić trochę śmiechu i powietrza. Znacznie lepiej zrobił to Mikołaj Grabowski w "Trans-Atlantyku". Piszę jednak o porażce Glińskiej z dystansem. Nie mam obaw, że zejdzie z drogi, którą w Teatrze Dramatycznym wytyczył jego patron Gustaw Holoubek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji