Artykuły

Reżyser? Prosimy na scenę

Wygaszamy światło, wygaszamy i znowu zapalamy - o "Grają naszą piosenkę" w reż. Bogusława Semiotiuka w Teatrze Muzycznym w Łodzi pisze Marta Olejniczak z Nowej Siły Krytycznej.

"Jeśli już jesteś aktorem, musisz zostać reżyserem. () Znajdziesz się w szczególnej sytuacji i wiele skorzystasz z tego doświadczenia, jakkolwiek nie da ono ani wielkich rozkoszy tobie, ani też wielkich sukcesów teatrowi, w którym podejmiesz tę pracę. Jakże pięknie brzmi tytuł: reżyser! Znaczy to: mistrz wiedzy scenicznej" - tak o sztuce reżyserskiej pisze Edward Gordon Craig, jeden z najważniejszych reformatorów w historii teatru. Choć przytoczone słowa brzmią przewrotnie, ich autor właśnie reżyserowi nadał centralne miejsce w teatrze.

I jakże miło byłoby pomyśleć, że każda myśl reżyserska Bogusława Semotiuka, znalazła odbicie nie tylko w słowach Craiga, ale i w spektaklu "Grają naszą piosenkę". Wybór tekstu nie jest łatwy, gdy przy podjęciu decyzji trzeba uwzględnić ograniczenia techniczne, wynikające z remontu teatru. Mała scena, na której jak w mikroskopie widać każdą niefortunną decyzję, nie ułatwia pracy, więc jeśli wybór pada na prostą sztukę o perypetiach początkującej autorce tekstów piosenek i znanego już w muzycznej branży kompozytora, to może należałoby znaleźć takie środki, które z muzycznej komedii o miłości uczynią lekką i zabawną historię.

Do jej stworzenia potrzebni są aktorzy, którzy w trakcie prób znajdą z pomocą reżysera, kształt swojej roli. Szalona Sonia Walsk (Agnieszka Greinert) i Veron Gersh (Zbigniew Macias) staną się żywymi typami komediowymi w słowach i gestach, a nie tylko dramatis personae zmieniającymi kostiumy, które choć wiernie odtworzone za didaskaliami, nie nadają postaciom w spektaklu uzasadnionej dla nich lekkości, zabawy.

Nie dodają jej też dekoracje. Dziwne, budzące wrażenie sztuczności, obecności ale nie na swoim miejscu. Tak mało w nich teatru, jego odrobiny. Pojawiają się na scenie w dość wątpliwy sposób. Ich zmianie towarzyszy muzyczny lejtmotyw i ręka jakiegoś Pana, który zaciąga kurtynę. Wygaszamy światło, wygaszamy i znowu zapalamy, dopełnia się koło świetlnych, powtarzalnych sekwencji. Trudno jednak złościć się na osoby, które nimi kierują, jeśli reżyser nie ma żadnych oczekiwań. Nie ma nic gorszego niż brak wymagań. Żeby być kreatywnym, nie wystarczy użyć projekcji multimedialnej z obrazami miasta, ani wprowadzić na scenę alter ego dwójki bohaterów w postaci tancerzy, którzy czasem zdublują gest Soni i Verona albo odegrają melodramatyczną scenkę. Taki taneczny przerywnik, para-intermezzo.

Może ktoś powie, że operowanie najprostszymi środkami to największa sztuka. Nie można jednak zapominać o publiczności, która poprzez obcowanie z teatrem uczy się jego mechanizmów, konwencji. Przestaje być naiwnym widzem. Niestety? Nie, bo umowa między publicznością, a twórcami jest założeniem dotyczącym zasad kreowanego na scenie świata, a nie przymknięciem oka na realizatorskie zgrzyty. Nasze oczekiwania rosną.

Wiem, że podskórnie w tekście krąży założenie reżysera idealnego, którego "całkowita i niepodzielna władza nad sceną i wszystkim, co się na scenie znajduje" krąży w teatralnym foyer. Oczekuję jedynie, że podjęta przez niego praca przyniesie nowe jakości dla widza i może przyczyni się do budowania świetności teatru, do którego łatwiej zrazić niż zachęcić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji