Artykuły

Autopornografia

Wierzę, że Stroiński, Woronowicz, Zielińska, czy Sitarski to aktorzy, którzy są stworzeni do czegoś więcej, niż tylko zapewniania rzetelnego poziomu średnich spektakli - o "Pornografii" w reż. Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Powszechnym w Warszawie pisze Jan Czapliński z Nowej Siły Krytycznej.

"Pornografia" w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza zaczyna się od dosyć znaczącego przesunięcia, bo zamiast Witolda - narratora tej opowieści, dramaturga-w-dziele, jak nazywa go Andrzej Falkiewicz - poznajemy najpierw Fryderyka. W genezyjskiej atmosferze oddzielania mroku od jasności, zmierza powolnym krokiem do swojego reżyserskiego stolika - jest twórcą i inscenizatorem mających nastąpić wydarzeń. Kombinatorem i intrygantem. Tym, który panuje nad całością, podpowiada innym kwestie i stukając o blat wściekle czerwonym ołówkiem, nadaje rytm biało-czarnej, lakonicznej rzeczywistości. Nie ma przed sobą trudnego zadania - jawi się przed nami przestrzeń tylko i wyłącznie teatralna, a jako taka, jest ona poddana pełnej władzy reżysera. Miasto, z którego wyruszają Fryderyk (Krzysztof Stroiński) i Witold (Adam Woronowicz), niczym nie różni się od wiejskiego domostwa Hipolita - to ten sam mrok, monochromatyzm, kilka zbitych desek służących za prowizoryczną scenografię, wiejąca pustką teatralna scena. Bohaterowie "Pornografii" poruszają się po przestrzeni nierozróżnialności, bo ich rzeczywistość jest niepełna, zdegradowana do teatralnej prowizorki.

W takich warunkach łatwo o uwikłanie w sieć groteskowych intryg, parakryminalnych historyjek i romansowych zagrywek - nikt nie protestuje przeciwko sprawnie przeprowadzanej manipulacji, którą do woli posługują się Fryderyk z Witoldem, cynicznie realizując swoje erotomańskie perwersje poprzez konsekwentne przepisywanie "bycia" na "bycie-wobec" i, tym samym, poszerzanie relacji między bohaterami o aspekt pornograficzny. Z jednej strony obserwujemy więc teatralne zdegradowanie statusu ontycznego rzeczywistości "Pornografii", a z drugiej jej zasadą okazuje się jednocześnie łatwość manipulacji. Mam wrażenie, że Śmigasiewicz ułatwia sobie tym chwytem inscenizację Gombrowicza, bo nie musi już rozróżniać teatralizacji gombrowiczowskiego "bycia-wobec-innego", pornograficznego uwięzienia w innym, od proponowanej przez siebie teatralizacji degradującej całość tej rzeczywistości. W chwycie łatwym, ale konsekwentnym nie byłoby jeszcze nic złego. Śmigasiewicz próbuje jednak pokazać, że jesteśmy Gombrowiczowi winni kanon interpretacji i akcentuje momenty uznawane powszechnie za "ważne" i "nieodzowne", które bezlitośnie niszczą przedstawienie. Scena w kościele, moment "zarżnięcia mszy", nie tylko ma się nijak do reszty spektaklu, bo w wizji reżysera rzeczywistość zdążyła się posypać już z momentem jej teatralnego stworzenia, ale jest przede wszystkim nieznośnie patetyczna. Oto świat drgnął - nagle ukazują się gwiazdy (wywołujący nabożne zdumienie widok wyłaniających się spod kurtyny bezpardonowych choinkowych lampek - nieba...), głośniej pobrzmiewa pseudopoetycka, spełniająca wyłącznie rolę tła muzyka Krzesimira Dębskiego, a dzieła "zarżnięcia Gombrowicza" dopełnia biegający po scenie z zadartą głową, zapatrzony w kosmos Adam Woronowicz. Równie sztucznie wybrzmiewa finał spektaklu, kiedy przy powolnym blackoucie Fryderyk raczy nas napuszoną metaforą o dryfujących po morzu statkach. To sceny nie pasujące do spektaklu, który najlepiej sprawdza się w delikatnym podprowadzaniu "Pornografii" pod dowcip, w przykrywaniu manipulacji śmiechem, w podszyciu wszystkiego językowym humorem.

Należy oddać aktorom, że właściwie wyłącznie dzięki nim przedstawienie Śmigasiewicza ma jakikolwiek sens - kapitalnie balansują na granicy powagi i śmiechu, unaoczniając fakt trzymania się w ryzach aktorstwa - swoją "autopornografię". I z tego względu, są może bardziej przekonujący, niż wszystkie pomysły Śmigasiewicza razem wzięte, bo doskonale pokazują, że w teatrze proza Gombrowicza zawsze musi być w jakimś sensie anty-gombrowiczowska, a jej inscenizacja jest a priori skazana na przegraną, bo nie jest w stanie przeskoczyć problemu przejścia od literatury do aktorskiej (re)prezentacji. Paradoks "Pornografii" polega chyba na tym, że zdają sobie z tego sprawę aktorzy, a nie chce tego zrobić reżyser, uwięziony gdzieś pomiędzy własną, bardzo charakterystyczną estetyką, pomysłem na Gombrowicza, a poczuciem "zobowiązania" wobec pisarza. Kończy się to mniej więcej tak, że w konserwatywnym odbiorze spektakl jest poważnie "wbrew myśli" Gombrowicza, a w odbiorze niekonserwatywnym pozostaje nadal "na uwięzi". A jakby tak wreszcie realizacja tekstu przestała być immanentnie związana z samym tekstem - zarówno w sposobie odbioru, jak i w poczuciu braku kanonicznych zobowiązań wobec tekstu - to zaczęlibyśmy zgoła inną rozmowę.

Aktorzy Powszechnego pokazują tymczasem po raz kolejny, że tworzą świetny, zgrany i równy zespół, tylko ciągle marnują się w sztukach po mieszczańsku (mniej lub bardziej) "przyzwoitych", a za taką należałoby pewnie uznać - po "Loretcie" i "Językach" - "Pornografię". Wierzę, że Stroiński, Woronowicz, Zielińska, czy Sitarski to aktorzy, którzy są stworzeni do czegoś więcej, niż tylko zapewniania rzetelnego poziomu średnich spektakli. A Teatr Powszechny jest wciąż jak zagrany przez Woronowicza Witold - w ciągłym ruchu, rozedrganiu, miotający się po scenie, wyginający ciało w przeróżnych pozycjach. Całym sobą chce się wyrwać, obsesyjnie chce coś zrobić, ale nie potrafi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji