Tragiczne i komediowe akordy końca sezonu
Lear na tronie stworzył swój własny świat i uwierzył weń. Świat, w którym wola despoty narzuciła pewną formułę istnienia, rytuał zewnętrznej zgody otoczenia. Sugerowane a zaakceptowane przez zależny od niego dwór pozory, cały system fałszywych znaków kształtują pierścień ochronny dokoła władcy, szczelny pancerz przed prawdą. Powstaje fikcja rzeczywistości. Fikcja staje się proporcjonalna do stopnia absolutyzmu władzy. Absolutyzm, bowiem jest ,,prawdoodporny'', karmi się fałszem. A choć ma oczy - ślepy. Widzi to, co pragnie widzieć. Oportunizm środowiska sprawnie mu w tym ułatwia. Kordelia zostanie odrzucana, bo tylko ona z trzech córek, w zdrowym buncie młodości, pragnie nakłuć skorupę obłudy, grę pozorów. Swoisty kreacjonizm, możliwość tworzenia nowych, własnych układów świata upajają Leara. Dlatego w pełni jeszcze sił (takim gra go Holoubek) dzieli królestwo na trzy części. Narzuca sobie ograniczenia, bo wierzy dalej we własną nieograniczoność. Uczuć, potęgi. Ale Lear na tronie i Lear bez tronu to zupełnie kto inny. Shakespeare w kolejnych scenach tłumaczy widzom; tylko człowiek nagi, bezbronny może poznać prawdę, pełnię rzeczywistości bólu, męki, ale i istotne wartości życia. Przed nim nikt nie udaje, jest jaki jest. Staczanie się w dół Leara poprzez kolejne fazy nieszczęść - to równocześnie mozolna droga w górę, to pogłębianie samowiedzy i wiedzy o realnej rzeczywistości. Dramat zawiedzionej miłości ojca staje się punktem wyjścia do trudnego zdobywania świadomości, świadomości bankructwa dotychczasowej postawy wobec życia, własnej egocentrycznej filozofii; to arcybolesne doświadczenia, gorzka lekcja pogardzanej dotychczas prawdy. Holoubek gra wielką tragedię egzystencji w świecie fikcji i w świecie rzeczywistości. Gwałtownik, uparty despota, śmiały gracz z własną wszechmocą broni się początkowo przed konfrontacją z realnością nowej sytuacji, z pierwszymi sygnałami pomyłki. Konsekwentny los bierze jednak odwet. Lear musi przeżyć prawdę do końca. Z nagłym bagażem okrutnej wiedzy ucieka w szaleństwo. (Szaleństwo u Shakespeare'a to jakby forma wyższej świadomości. Edgar udaje szaleństwo, Lear je prowokuje.)
Natura człowiekowi pomaga. W porządku poetyckim utworu można dostrzec, że król wpadł w obłęd nie dlatego, że dostał szoku wygnany w nawałnicę; to raczej burza zrywa się, gdyż została zakłócona harmonia natury, rytm ludzkich wartości. Oryginalna scenografia Kazimierza Wiśniaka doskonale organizuje klimat spektaklu. Zespół pochylni zdecydowanie wyznacza aktorom ruch w dół i w górę, który może być i realnością i metaforą, a odległe, ciemne tło kosmosu potęguje, poszerza wymiar sprawy. Jest tu przestrzeń a jednocześnie eksponowane miejsce dla człowieka. Człowiek nagi w obliczu losu, obdzierany kolejno z szat królewskich, faktem swej egzystencji weryfikuje wartość innych. Bywa znakiem zapytania: jak się zachowasz wobec brata twego w nieszczęściu i poniżeniu? Holoubek-Lear grał brawurowo, używając bogactwa swych środków i technicznej maestrii. Ale miał kilku godnych partnerów. Gdy byli z nim razem: Błazen, lekki, sprawny a gorzki przedwczesną - bo młody - smutną mądrością życia, skupiony, wrażliwy, wzruszający (P. Fronczewski), Hrabia Kentu impulsywny a bezkompromisowy miłośnik prawdy, imponująco wierny królowi (Z. Zapasiewicz), Edgar, który odsłaniając ciało przykrył maską swą prawość i miłość syna, a na leśnym kiju zawiesił jak na krzyżu ciężar ramion i cierpień (M. Walczewski) - scena żyła, fascynowała. Natomiast gdy zjawiały się córki, napięcie spadało. Nie potrafiły niestety dać żywych, interesujących aktorsko postaci, i to obniżało walor przedstawienia, w tak wielu momentach znakomitego. Reżyser (J. Jarocki) ukryty za czytelną a ważką wymową całości, za ciekawymi rozwiązaniami sytuacyjnymi, grą aktorską, zaskakującym nieraz wykorzystaniem rekwizytu i przestrzeni, reżyser ukryty a obecny w tym dziele scenicznym - ma powody do artystycznej satysfakcji: ukazał Shakespeare'a aktualnego i bliskiego dziś). Dopomogło mu w tym nowe, cenne tłumaczenie M. Słomczyńskiego.
Miłe, pastelowe kolory, elegancja rysunku w scenografii, lekkość tła i gry aktorskiej - słowem urocze, pełne wdzięku i humoru przedstawienie. Tyle że quasi-Fredrowskie. Reżysera prostu nie interesuje problem "stylu Fredrowskiego", tradycji, wierności itp. Interesuje go zabawa na dziś, bo teatr jest sługą dnia dzisiejszego w każdej epoce. Z Fredrą zresztą wiadomo, różnie już bywało. Pełnej szacunku ale często i nudy czcigodnej celbracji jego komedii przeciwstawiano postulat życia, wesołości - nawet za cenę eksperymentów. W latach 30-tych przodował temu Jaracz. Przy pomocy scenografów Galla i Zaruby wprowadził arlekinadę i groteskę do "Zemsty", Jaskrawą karykaturę do "Dam i huzarów". A sam prowokacyjnie głosił: "Jako całkowicie niezależny artysta z radością pierwszy wycinam łapę do Fredry, ściągam go z posągu na ziemię i truchcikiem, wziąwszy się pod ramiona, biegniemy obaj prosto na powidle, aby się bawić i śmiać".
Hanuszkiewicz nie wyciąga łapy, ale wręcz robi oko do Fredry, że razem z nim spłata przedni żart. Bo czyż nie żartem jest - i wobec autora i wobec nas - przetworzenie ,,Męża i żony", ironicznego obrazu specyficznej obyczajowości epoki, komedii zwartej, zbudowanej z realistycznych elementów - w farsę o surrealistycznych i groteskowych akcentach. Przekora reżysera? Czy wyciągnięcie wniosku z faktu, że skoro surrealistyczny świat Witkacego gra się w teatrze jak najbardziej serio i realistycznie, to można rzecz odwrócić: realność świata Fredry zagrać w obłokach plany surrealistycznej kąpieli na mrozie obojga kochanków Elwiry i Alfreda. Wszystkie amoralne perypetie miłosnego czworokąta potraktowane są tu nie jako demaskatorska społeczna satyra, ale na zasadzie bajeczki Jowialskiego: Znacie (to z życia)? To posłuchajcie. Toteż wypunktowane sytuacyjnie różne frywolności tekstu, przez parodystyczne i farsowe ujęcie - traci swoje ostrze. Komedia ta ma służyć jedynie zabawie. Jest to również zabawa z komedii i jej konwencji. Przecież, nie wszystko kończy się na wyznaniach miłości zakochanych (fragment "Ślubów panieńskich" tu wprowadzony jako prolog). Ciąg dalszy dopisuje życie i jego utalentowany podpatrywacz w "Mężu i żonie". Cóż, stary Fredro dąsałby się zapewne na te dowolności reżyserskie (są i inne: zmiany niektórych scen, inkrustacje śpiewkami z opery osiemnastowiecznej), i orzekłby (nie bez racji), że bogactwo farsowo-groteskowych pomysłów odciąga niekiedy od bardziej rzetelnego wysiłku aktorów i zbyt ułatwia im zadanie. Ale żyjący dziś mlody Fredro w dżinsach (a pisał "Męża i żonę" jako 28-letni mężczyzna), byłby może bardziej wyrozumiały i bawiłby się wesoło razem z publicznością. Margines swobody w komedii bywa bowiem dość szeroki, a głównym jej zadaniem: bawić. J. Jankowską-Cieślak (Elwira) sprawia najwięcej satysfakcji. Gra z lekkościa farsy i elegancja komedii. Żywa, z wdziękiem, temperamentem, mówi z przesadnym akcentowaniem, błyskawicznie reaguje. Szkoda, że nie może grać jednoczesnie Justysi, zrobiłaby to równie znakomicie. H. Rowicka była w tej roli ładna, ale jakby cieniem prawdziwej Justysi. D. Olbrychski (Wacław) zwinny w ruchach, zręczny w dialogach i ripostach, sekunduje swej scenicznej żonie dzielnie. Podobnie, choć z mniejsza nieco brawurą K. Kolberger (Alfred). A solenna powaga i uroczysta celebracja milczącego Jana wywołuje salwy śmiechu - z niczego. Brawo dla W. Zborowskiego, który umie grać epizody, a to rzecz niełatwa.
Już bez żadnych zastrzeżeń i wątpliwości możemy śmiać się na "czystym", Fredrowskim ,,Panu Jowialskim" w Teatrze Współczesnym. Sam tekst, którego osią jest zręczna błazenada, udawanie, przebierańce, słabość do dykteryjek i niezbyt głębokich uciech wiejsko-szlacheckiego żywota, farsowe uproszczenia charakteru postaci, sytuacyjne i słowne dowcipy - wszystko to otwiera gościnnie drzwi pogodne, humorowi, zabawie i gwarantuje wesołe spędzenie wieczoru (bez dodatkowych zabiegów) - pod jednym warunkiem: doskonałej roboty. O to zaś zadbał reżyser i sami aktorzy. Przoduje tu C. Wołłejko. Jego Szambelan (rola powtórzona po 10-tiu latach), natchniony miłośnik ptaszków, niezmordowany w ,,intelektualnym" trudzie słowotwórczym, błyszczy i skrzy się przezabawną mimiką, intonacją głosu, ruchliwością sylwetki. Para małżonków Jowialskich (znakomici, znakomici!) tworzy wizualne przeciwieństwo. Ona (B. Ludwiżanka) drobna, filigranowa, o uroczym spojrzeniu i uśmiechu. On (Z. Mrożewski) wysoki, godny, dobroduszny. Jego reprezentacyjny wygląd, przypominający wspaniałość przodków, kontrastuje z miałkością zainteresowań i pasji. Bo miękki pan domu twardnieje tylko wtedy, gdy styka się z czyjąś nieudolnością wypowiadania przysłów. Wtedy jest autentycznie groźny. B. Kraftówna wolała ustawić postać Szambelanowej ostrzej, w kierunku groteski i jest w tym konsekwentna. Sympatyczną, choć naiwną i egzaltowaną Helenę gra M. Mamona, Janusza - W. Michnikowski, Ludmira - J. Englert, Wiktora - D. Damięcki. Fredro otrzymał więc w podarku "komplet wyborowy". Powstało kolejne przedstawienie aktorskie Teatru Współczesnego, a równocześnie zakończenie sezonu wesołą, żartobliwą staropolską przestrogą: "Nie każdy śpi, co chrapi".