Artykuły

Królowie z mitu i z prawdy

Nie lubię śpiewać w chórze, wiec z niejakim oporem wspominam "Króla Leara" w Teatrze Dramatycznym, w reżyserii Jerzego Jarockiego. Wszyscy chwalą Lira-Holoubka, dla którego tę tragiczną parabolę wystawiono i którą dzięki niemu wytrzymujemy z łatwoś­cią, choć jest to najdłuższe przedstawienienie "Leara", jakie widziałem w Polsce.

Opory wzmaga fakt, że spośród wielkich tragedii Szekspira "Król Lear" należy do najtrudniej akceptowanych. W każdym słowie Lira, ba, w każdym jego uczynku i geście odkrywają augurzy głębię myśli i filozoficznej zadumy nad człowiekiem. Ale ta treść wewnę­trzna jest oprawiona w baśń, okrutną, o wyrodnych córkach i niego­dziwych intrygach nikczemnego bękarta. Trzeba się przebić przez tę skorupę, by dotrzeć do głębi. Czasem się nie chce. Czasem sił brak.

W przypadku Holoubka - chce się. Holoubka - Lira, który od złocistego płaszcza króla dzwonkowego do łachmanów sponiewie­ranego nędzarza jest zawsze ludzki, i tylko ludzki. Lir myśli, że włada państwem, a jest tylko błaznem. Nim umrze - świat odsłoni mu coraz nowe dna, i błazen staje się mędrcem. Holoubek nas o tym przekonywa.

Wyróżniają się w tym "Królu Learze" Piotr Fronczewski (Błazen) i Marek Walczewski (Edgar) - obaj mają role wdzięczniejsze niż tytułowa i potrafią z ich wszystkich składników skorzystać. Hrabia Gloucester to postać umowna - Józef Nowak dzielnie starał się w nią tchnąć ducha.

I jeszcze jedną niespodziankę - wysokiej próby - przyniósł nam "Lear" Jarockiego i Holoubka, rolę Hrabiego Kentu. Kto kiedy zwracał na wiernego Kenta uwagę? Należy on do rekwizytów tragedii jak bez mała Oficer Pierwszy czy Dworzanin Drugi. A Zbi­gniew Zapasiewicz wydobył ją z tła, ze statystów przesunął ku przodowi sceny, zindywidualizował, wykreował.

Sztukę rozgrywa Jarocki na pustej scenie, ograniczonej kotarami. Podest, obniżający się w głębi ku planowi pierwszemu, poszerza przestrzeń, na której jak za szekspirowskich czasów - brak dekoracji lecz są kostiumy. Jarocki bardzo konsekwentnie zrezy­gnował z "pomysłów" i z "usprawnienia" tekstu. Podaje go "jak leci". Gdybyż wszyscy nasi inscenizatorzy chcieli być równie skromni wobec arcydzieł...

W każdym razie nie jest tak skromny Maciej Zenon Bordowicz jako reżyser "Edypa królem" Sofoklesa w teatrze Studio u Szajny. To "u Szajny" jest dopiskiem niezbędnym, bowiem gdyby nie afisz można by myśleć, że reżyserią i scenografią tego przedstawienia zajął się sam Szajna, może w chwili odprężenia po wyreżyserowa­niu jakiejś własnej sztuki, ale jednak on - Józef Szajna. Nie jednego ma już Szajna asystenta w swoim Studio: to cała szkoła o surowych rygorach i pilnym naśladowaniu teatralnych sposobów mistrza. Czy to dobrze, czy źle, że taka "szkoła" powstała? Nie miał jej Swinarski, nie ma Jarocki. Jeden i drugi uczeń im się trafiał, ale żeby cały teatr?!

"Edyp królem" jest przedstawieniem dosadnie szajnowskim. Tak od strony formy jak stosunku do treści. Ta treść jest poddana elementom wizualnym i ma poprzez nie przemawiać. Przez szmaty i rekwizyty tła przebija się głucho i tylko chwilami pozwala się rozkoszować poetycką frazą. Jednakże w tych miejscach, w których ma szczególną rolę do odegrania (partie chóralne) najbardziej jest podporządkowany czynnościom scenicznym, obrazom ruchomym, ostro zmieniającym nastroje i odruchy nastrojów widza. Można taki styl teatru uznawać, albo nie. Niebezpieczeństwo polega na czym innym: na groźbie zmanierowania. Straszy ona czasem u samego Szajny. Cóż dopiero powiedzieć o podporządkowujących mu się "uczniach?! Przy oglądaniu "Edypa królem" nieraz łapałem się na spostrzeżeniu: ależ ja to już widziałem! te szmaty, ten podest, te sznury i rury, i może z efektowniejszym skutkiem! Zarzut niesłuszny o tyle, że ilość pomysłów szajnowskich w praktyce teatru z istoty rzeczy jest ograniczona. W teatrze pudełkowym mało kto narzekał na stereotyp, na tożsame dekoracje salonów mieszczańskich czy "wolnej okolicy". Tyle że się w końcu wszystkim znudziły. Baczcie, by się nam w końcu nie znudziły wszelakie łaty i szmaty, łozy i powrozy, beczki i poprzeczki.

Jeszcze jeden punkt i dla "Króla Leara" i dla "Edypa królem". Chodzi ni mniej ni więcej tylko o rewelację, bo przekłady obu sztuk są nowe, a jednocześnie są to prawdziwe przekłady, a nie jakieś parafrazy, adaptacje, spolszczenia czy imitacje. W przypadku naj­większych arcydzieł każde nowe pokolenie widzów czeka na taki przekład dla siebie i zazwyczaj czeka nadaremnie. A z okazji obu wymienionych sztuk - doczekało się. Oba przekłady - zarówno Sofoklesa (Artur Sandauer) jak Szekspira (Maciej Słomczyński) są wierne i zrobione językiem współczesnym, są poetyckie a scenicz­ne. Czyżby wreszcie nadszedł zmierzch Paszkowskiego i młodopol­skiego torturowania dramaturgii starogreckiej?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji