Artykuły

Ślepa uliczka

"Opowieści Lasku Wiedeńskiego" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu. Pisze Marcin Kościelniak w Tygodniku Powszechnym.

Od tamtych spektakli "Opowieści..." różni przynajmniej jedno: lokalny koloryt. Połyskujące nowością posadzki z "Fedry" zastąpiły betonowe płyty, a wypasione różowe fotele ze "Zbombardowanych" - plastikowe krzesła. Kostiumy już nie z "Wysokich Obcasów", lecz z lumpeksu. Tekst Horvátha - ubraną w kostium ludowej przypowiastki krytykę społeczeństwa kiełkującego faszyzmu - Kleczewska przepisuje na naszą, polską współczesność. W trakcie spektaklu bohaterowie wyzywają się od Żydów i żydokomuny, nie jest to jednak nic więcej jak tylko luźno doklejony stadionowy cytat, świadczący o tym, jak spektakl mija się z dramatem i marnuje jego potencjał.

Pokazać Polaków jako społeczeństwo drążone przez ukryty antysemityzm - to byłoby ciekawe, nośne, prowokacyjne. Tymczasem Kleczewska rozmienia się na drobne. "Biały Miś" obok "Roty", papamobile obok różowej limuzyny, "M jak miłość" i wata cukrowa. Oto obrazek Polski współczesnej, trzeba powiedzieć: stereotypowy, pozbawiony pazura, mocno już w teatrze wyeksploatowany. Reżyserka nie wykorzystuje szansy, jaką stwarza tekst Horváth a, aby z innej strony wgryźć się w temat, zaproponować odświeżone, wyostrzone, choćby nawet przerysowane ujęcie. Już nie same schematy, ale łatwość, z jaką Kleczewska je powiela, sprawia, że spektakl budzi irytację.

Co gorsza, reżyserka nieustannie cytuje samą siebie. Na pierwszy plan wysuwa temat damsko-męskich relacji pokazanych z perspektywy, zaryzykujmy, feministycznej. Waleria stroi się w pawie pióra i inscenizuje przed Erykiem taniec godowy. Emma wypycha szmatami biustonosz i konwulsyjnie podryguje przed wcinającym kaszankę Hawliczkiem. Wierzę, że Kleczewska rzeczywiście nurtuje ten temat, skoro powraca do niego ze spektaklu na spektakl. Jednakże spektaklu na spektakl coraz mniej w nim temperatury, coraz więcej z programu obowiązkowego, w którym prócz tych samych figur powtarzają się do złudzenia podobne aranżacje. Przemierzająca scenę tam i z powrotem naga kobieta z bukietem czerwonych baloników, striptiz z rogami na głowie: wizerunki wystawionych na sprzedaż kobiecych ciał, w koniecznie ślicznych opakowaniach z firmowym znakiem Kleczewskiej...

W tym wszystkim zatraca się ostrość tekstu Horvátha. Horváth jest suchy, zdystansowany i dlatego porażający. Kleczewska kilka razy zdobywa się na ironię, na przykład w świetnej scenie, gdzie za pomocą plastikowych lilii pływających w basenie aktorzy parafrazują "Noce i dnie". Dominuje jednak nuta jakby nostalgiczna, podszyta czymś dobrotliwym, nieledwie dydaktycznym. Te tyły nadrabia się krzykiem, nadekspresją, wyrazistą estetyką. Znamienna jest scena striptizu: w transowym rytmie na maskę limuzyny wskakują kolejno trzy dziewczyny i rozbierają się - do majtek i staników. I jeszcze scena "linczu": aktorzy ustawieni w kółko przez dziesięć minut popychają kobietę, która na przemian upada i podnosi się z usłanej kołdrą podłogi. Sceny, które chcą być mocne, ale budzą dezorientację i, niestety - chyba także pobłażanie. Są mocne - na poziomie deklaracji. Tam, gdzie stawką jest prawda ciała, autentyczne ryzyko podjęte przez aktora i reżysera, wyczuwa się skrupuły i ostrożność.

Nie chcę nikogo posądzać o zachowawczość, zwłaszcza aktorów, u których znać ogromne zaangażowanie i zaufanie do reżyserki. Problem jest chyba bardziej złożony. Kleczewska przepracowuje tekst Horvátha wyrywkowo, jakby przycinając do sprawdzonego inscenizacyjnego szablonu. Tylko tak można wytłumaczyć np. niespodziewane przeobrażenie niepozornego dorobkiewicza Herlingera w demona na miarę bohaterów Kane. Stąd także, obok solidnie przeprowadzonych scen, sekwencje niedopracowane, w których aktorzy podpierają się chwytami na granicy melodramatu. Stąd wreszcie zupełnie położony finał. Silny efekt, elektryzujący klimat, inscenizacyjny przepych - zbyt często dyktują tu swoje warunki. Mam wrażenie, że reżyserka w którymś momencie zatrzymała się w miejscu, przywiązana bezkrytycznie do jednego estetycznego kanonu, do jednego języka teatralnego, który ze spektaklu na spektakl wypacza się i trywializuje.

Zdaję sobie sprawę, że wystawiłem "Opowieściom..." druzgocącą ocenę, być może zbyt surową. Ale teatr Kleczewskiej należy do zjawisk, wobec których ma się specjalne oczekiwania. Biorąc pod uwagę zachwyty, jakie wygłaszałem przed dwoma laty na temat jej "Snu nocy letniej", nie powinienem zostać posądzony o złą wolę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji