Anioły stąpają lekko
- Powiedziałem kiedyś pani Zosi, żeby nie skupiała się na grze, tylko była sobą. I zaraz jej cierpienie stało się wiarygodne - wspomina Kazimierz Frączek, doktor z krakowskiej Akademii Sztuki, wykładowca w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Raciborzu. To on jest reżyserem spektaklu "Upadłe anioły". W neogotyckich murach domu prowadzonego przez siostry zakonne rozpaczliwa rzeczywistość wdziera się w sztukę. W żadnym teatrze na świecie odegranie cierpienia i udręki nie przychodzi aktorom z taką łatwością - pisze Aleksander Król w Polsce Dzienniku Zachodnim.
Jesteście w piekle. Was teraz nie widać. Stoicie z boku - słysząc takie polecenie pensjonariusze raciborskiego domu pomocy społecznej im. św. Notburgi pokornie chowają się w cień. - Powiedziałem kiedyś pani Zosi, żeby nie skupiała się na grze, tylko była sobą. I zaraz jej cierpienie stało się wiarygodne - wspomina Kazimierz Frączek, doktor z krakowskiej Akademii Sztuki, wykładowca w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Raciborzu. To on jest reżyserem spektaklu "Upadłe anioły".
W neogotyckich murach domu prowadzonego przez siostry zakonne rozpaczliwa rzeczywistość wdziera się w sztukę. W żadnym teatrze na świecie odegranie cierpienia i udręki nie przychodzi aktorom z taką łatwością.
Anioł
Marian Wójcik, 64-letni mieszkaniec domu, jeden z upadłych aniołów. W raciborskim DPS-ie żyje od 1982 roku. Pochodzi spod Nowego Sącza. Był żonaty, ale to stare dzieje. Ma córkę.
- Ostatni raz widziałem Wioletkę, gdy chodziła jeszcze do szkoły. Teraz ma 34 lata. Ciekawe, co się z nią dzieje? - zastanawia się. - Chciałbym, żeby zobaczyła mnie, jak jestem aniołem - dodaje z trudem po chwili.
Dawniej Marian miał fach w ręku. Najpierw był palaczem kotłowym, potem wytapiał żeliwo w Hucie Łaziska. Jeszcze później pracował na wielu śląskich budowach. Dziś, odpoczywając po próbie, siedzi przy jednym ze stolików w stołówce. Bez butów na nogach. - Bo anioły muszą stąpać lekko - mówi.
Czym się teraz zajmuję? - powtarza pytanie. - Pomagam Adamowi. Kolega z pokoju ma zanik mięśni i jeździ na wózku - mówi Marian.
Wstrząs
Mężczyźni stoją boso pod drzwiami świetlicy. Ktoś pyta o pączki, ale te będą później - w nagrodę za wysiłek włożony w próbę. Pełni niepokoju patrzą na "obcych" - studentów rozsuwających dekoracje. Powoli ich zmęczone twarze jaśnieją. Jest czwartek. Próba to oczekiwane święto, Czekają na nią cały tydzień, podnieceni, jakby obudzeni z hipnozy.
- Równo, rytmicznie - słowa mistrza dodają otuchy. I nagle ci, którzy od piątku do środy z trudem poruszają się po korytarzach starego budynku, zaczynają biegać...
- Szybciej, szybciej - woła Frączek. Zdrętwiałe nogi słuchają rytmicznej muzyki Zbigniewa Preisnera. Nawet Marian, który na co dzień niedosłyszy i często zgaduje słowa, patrząc na usta kolegów, teraz w rytm muzyki dopada Ernesta i energicznym ruchem ściąga z niego wypłowiałą kurtkę. W spektaklu aktorzy zdzierają z siebie ubrania, walczą z płótnami, tak jakby zmagali się z trudami codzienności. Józef zrzuca na ziemię żołnierski mundur.
Mocne dźwięki słabną i aktorzy padają na podłogę. Zamierają. Powykrzywiani, bosi, skuleni w embriony. Nakryci płóciennymi skrzydłami, czekają na światło, które tchnie w nich nowe życie. Ze ścian przyglądają im się święci i ukrzyżowany Jezus.
- Powoli się budzicie - dyryguje Kazimierz Frączek. Pensjonariusze podnoszą się na kolana. Na chwilę stają się cherubinami. Wysoko, jak najwyżej szybują wykonane z drewna i płótna skrzydła. Studenci, którzy pomagają przy scenografii, trochę przysypiają i zamiast białego płótna, trzymają w dłoniach czarne. - Andrzej, dlaczego dalej macie piekło? - krzyczy Kazimierz Frączek.
Ucieczka
Józef Galas, czterdzieści parę lat. Jeden z najmłodszych upadłych aniołów. Chodzi sztywno, jak żołnierz podczas musztry. W realnym świecie to właśnie wojsko złamało mu życie. - Byłem radiotelegrafistą. Do wojska trafiłem mając 20 lat. Nie zawsze było lekko - mówi, nie chcąc wdawać się w szczegóły.
W cywilu przez kilka miesięcy pracował na tokarce w Rafamecie w Kuźni Raciborskiej. Jednak bolesne wspomnienia nie dawały mu spokoju. Mieszały w głowie. W końcu trafił do szpitala psychiatrycznego w Rybniku, a potem - gdy zmarła jego matka - znalazł się właśnie w tym domu.
- Wojsko często do mnie wraca we wspomnieniach. Do dziś pamiętam krzyki przełożonych - mówi Józef. - Jak jestem na scenie to myślę, że z nimi wygrałem. Tu czuję się spokojny - dodaje.
Zbawienie
Pensjonariusze leżący na ziemi w dziwnych pozach, a potem dźwigający się z trudem na kolana, wyglądają jak święci z obrazów El Greco. Frączek zobaczył w domu Św. Notburgii to, co ujrzał w XVI wieku hiszpański malarz.
Jako modeli do swoich prac, El Greco wykorzystywał osoby psychicznie chore. - Po pięciuset latach ktoś zadał sobie trud i pojechał do miejscowości, w której tworzył malarz. W zakładzie psychiatrycznym, który nadal się tam znajduje, odkrył takie same twarze. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że cierpienie jest stałym przeznaczeniem ludzi. Zło wdziera się w każde pokolenie - mówi Frączek. Jego zdaniem hiszpański mistrz potrafił przeciwstawić się temu fatum. Obraz w jakiś sposób ratował człowieka.
- Malując obłąkanych El Greco odkrywał w ich twarzach blask uduchowienia, ocalał najgłębsze walory człowieczeństwa, niemal zbawiał ich od poniżenia. Wydobywał jakieś cechy niezwykłe - tłumaczy Frączek, dodając, że był mocno zafascynowany malarstwem, które zmienia cierpiącego schizofrenika w archanioła, a prostytutkę w Madonnę.
- Na twarzach tych ludzi można wyczytać niejeden przeżyty dramat. To skłania żyjących na zewnątrz do refleksji. Tylko ci, którzy doświadczają cierpienia, mogą ukazać jego sens - mówi Frączek.
- W moim przedstawieniu widać prawdę i piękno. Jezus w swoim cierpieniu też jest piękny - opowiada reżyser, który traktuje pensjonariuszy jak profesjonalistów. Jest surowy. - Trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Znajdujemy się w domu pomocy, w którym jeszcze niedawno żyli sami starcy. Dziś u św. Notburgii jest już inaczej, mieszkają też młodsi. Mają telewizory i rozrywki. Ale i tak większość mieszkańców będzie tu do końca swoich dni - zauważa. A jednak przychodzi do tego domu, by, jak mówi, karmić się życiem tych ludzi.
- Od nich wiele się można nauczyć. Może przede wszystkim tego, że warto cieszyć się każdą chwilą - przekonuje reżyser.
Poczucie wartości
Profesor Stanisława Steuden z Instytutu Psychologii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, która niejednokrotnie w swoich badaniach podejmowała problem starości, uważa, że spektakl, choć wstrząsający, spełnia rolę niezwykłej terapii.
- Nic bardziej nie przeraża niż samo życie. Można chronić domowników i uciekać od tematu śmierci, albo ich z nią oswajać. Śmierć i życie są ze sobą nierozerwalnie związane. Na co dzień doświadczamy jednego i drugiego - mówi prof. Steuden, która prowadziła na ten temat badania również wśród mieszkańców podobnych domów, jak ten w Raciborzu.
- Wbrew pozorom starzy ludzie, żyjący w domach pomocy, bardzo często nie mają się gorzej od tych, którzy mieszkają razem z rodziną. Być może nawet częściej są tam aktywni i dowartościowywani - tłumaczy Stanisława Steuden.
Zdaniem pani profesor, ciągłe próby, a potem odgrywanie spektaklu na prawdziwej scenie, dla większości pensjonariuszy ma olbrzymie znaczenie. - Sztuka daje im poczucie wartości. W regularnych spotkaniach widzą sens. A światła reflektorów mogą im dodać prawdziwych skrzydeł - ocenia.
We wrześniu mieszkańcy raciborskiego domu pomocy społecznej pojadą aż do Budapesztu, by pokazać swój spektakl tamtejszej Polonii. Już teraz na ten dzień cieszy się Józef Zaborowski. W lipcu skończy 57 lat. Od prób i ciągłego powtarzania upadków, woli występy przed publicznością. Zupełnie nie ma tremy.
- Czego tu się bać, przecież to nie jest życie - mówi, wzruszając ramionami.