Wszystko przez Wiśniewską
- Nie lubię reżyserów nieczułych na aktora. Uważam, że jeśli aktor coś proponuje, obowiązkiem reżysera jest zobaczyć, o co chodzi - mówi BOŻENA DYKIEL.
Zagrała w stu pięćdziesięciu filmach, większość jej ról to prawdziwe perełki. Prywatnie jest szczęśliwą żoną, matką i zawsze się uśmiecha, dba o siebie: pływa, jeździ na rowerze, odśnieża posiadłość, czyści rynny, grabi igły w ogrodzie i bez trudu robi trzysta brzuszków.
Teresa Gałczyńska: - Pamięta Pani, kiedy zdecydowała się zostać aktorką?
Bożena Dykiel: - Już od podstawówki byłam czynną działaczką w szkolnym zespole teatralnym, więc od dzieciństwa ten bakcyl gdzieś się - we mnie kręcił i rósł. W liceum trafiłam na wspaniałą polonistkę, Teresę Wiśniewska, kompletną wariatkę na punkcie teatru, a zwłaszcza Adama Hanuszkiewicza. Kiedy był jeszcze dyrektorem na Pradze, bywaliśmy z nią na wszystkich premierach. I moja Wiśniewska nie wyobrażała sobie, abym nie zdawała do szkoły teatralnej.
- Ale po ukończeniu PWST od razu zaczęła Pani grać w filmie.
- Tak się zdarzyło, że film był pierwszy. Pokazałam się w "Uciec, jak najbliżej" Janusza Zaorskiego, który wówczas debiutował jako reżyser, a Edek Kłosiński jako operator. Zdjęcia kręciliśmy pod Wrocławiem i przyznam, że wyjechałam stamtąd strasznie zawiedziona. Pomyślałam, że to "upierdliwa" robota, głównie polegająca na czekaniu.
- W tamtych latach nie było jeszcze castingów?
- Inaczej się nazywały. Na początku lat osiemdziesiątych odbyłam bardzo dużo tzw. próbnych zdjęć m.in. do "Wesela", "Ziemi obiecanej", "Pójdziesz ponad sadem". Było fajnie, bo wygrywałam. I to mi się podobało.
- Aby zagrać w "Na Wspólnej" nie musiała Pani startować w castingu?
- Ależ tak! Dwa razy i za każdym razem z innym partnerem. Na castingu nie było miotły, szufelki ani wiadra, więc pożyczyłam je z kuchni na Chełmskiej i od razu poczułam się pewniej. Miałam narzędzia pracy, więc zdjęcia poszły lepiej.
- A zatem jest Pani aktorką, której rekwizyt zdecydowanie pomaga.
- Ależ oczywiście. Najgorszy jest aktor, któremu zwisają dwa badyle z ramion i nie wie, co z tym zrobić. Zawsze staram się tak układać swoje sceny, żebym była aktywna, a nie tylko siedziała i gadała.
- Pamiętam, jak wjeżdżała Pani na hondzie jako Goplana w "Balladynie". To był dopiero rekwizyt!
- Niedawno Miecio Hryniewicz przyniósł mi zdjęcia. Zrobiło mi się miło, że kiedyś byłam taką młodą laską (śmiech). Ale Hanusztóewicz dał mi też do zagrania heroinę romantyczną w "Wacława dziejach", która kosztowała mnie dużo skupienia i została wysoko oceniona. Konrad Swinarski nazwał ją olśnieniem roku i może dlatego powierzył mi rolę Zoi w "Pluskwie" Majakowskiego.
- Dostała Pani "Brązowy Krzyż Zasługi"...
- I poza prywatnymi wyróżnieniami od dziennikarzy na tym koniec. Nagrody mnie omijają, ale specjalnie się tym nie martwię. Wierzę, że przyjdzie jeszcze moment, gdy obsypie mnie ich grad (śmiech).
- Kreację stworzyła Pani w "Ziemi obiecanej"
- Tak, to moja ukochana rola. I choć niespecjalnie lubię oglądać siebie, z przyjemnością patrzę właśnie na nią. Może dlatego, że film Andrzeja Wajdy uważam za najlepszy w dziejach naszej kinematografii, genialnie zagrany przez aktorów, włącznie ze mną. Kiedy zdarza mi się go oglądać, myślę: Boże, Dykiel, skąd Ci do głowy takie rzeczy przychodziły? Sama się dziwię, że miałam wtedy tyle pomysłów na Madę Muller. Wszystko było moje.
- Prywatnie była Pani seks bombą. Nie przeszkadzało Pani przeistoczenie motyla w poczwarkę?
- Nawet "Na Wspólnej" słyszę często: Dykiel, za dobrze wyglądasz!
Mówię: - Jezus Maria, to co...? Mam domalować sobie zmarchy, krosty, pobrzydzićsię? Oczywiście, możemy zrobić z siebie potwora. Ale nie na tym rzecz polega. Można być Marią Ziębą i wyglądać schludnie, czysto i zadbanie.
- Seriale dają aktorowi popularność. Pani zawdzięcza ją "Domowi"?
- Przede wszystkim dają "gębę" - to jest coś nieprawdopodobnego. Są aktorzy, którzy nigdy nie zagrali w teatrze, którzy nie mają zielonego pojęcia o zagraniu w prawdziwym filmie. To jest inne granie. Tymczasem ktoś gra w serialu i okazuje się, że ta postać będzie jedyna na całe jego życie. Halina Wrotkowa była rolą bardzo dobrze napisaną. Poza tym łatwo mi było grać z Jasiem Englertem, bo bardzo się lubimy. Robiłam różne wygłupy, Jasio je akceptował i grało nam się jak na skrzydłach.
- Również "Znachor" i rola Soni była dla Pani szczególna...
- Może dlatego, ze Binio (Jerzy Binczycki) zawsze mi się bardzo podobał. Miał w sobie tyle samo męskości, co nieśmiałości. I był uroczy. Przyznaję, że nie sprawiało mi dużego kłopotu, aby się do niego zalecać (śmiech).
- Prywatnie jest Pani zalotnicą?
- Raczej nie. Wszędzie chodzę z mężem i jestem o niego zazdrosna, on o mnie zresztą też. Raczej jestem porządnicka (śmiech). I bardzo pogodna.
- Zdarzały się Pani kiedykolwiek scysje z reżyserami?
- O tak! Mam paru panów na czarnej liście, z którymi więcej nie będę pracowała. Nie lubię reżyserów nieczułych na aktora. Uważam, że jeśli aktor coś proponuje, obowiązkiem reżysera jest zobaczyć, o co chodzi. Jeśli na wstępie mówi nie, nie, nie, jest kiepskim fachowcem.
- Może obawiają się rozkładania roli na czynniki pierwsze?
- Ja to nazywam - "p...lenie o Chopinie". Tego nie potrzebuję, choć zawsze bardzo dużo myślę o roli i szukam czegoś, co pozwoliłoby mi nawet w niewielkim zadaniu zabłysnąć.
- Ile razy w filmie wykorzystano dołeczek, tóry pojawia się w policzku, gdy się Pani uśmiecha?
- O, zawsze... Uśmiecham się, ponieważ uważam, że życie bez uśmiechu jest brzydkie, brudne i niefajne. Świat bez uśmiechu jest kiepski.
- Odcisnęła już Pani dłoń w Międzyzdrojach. Kolej na Hollywood...
- Na pewno byłoby fajnie, ale myślę, że na Hollywood jestem już za stara. Trzeba było już dawno spakować manatki i wyjechać do Ameryki. Pewnie noga by mi się nie powinęła. Lubię ludzi, ludzie mnie lubią, jestem do nich pozytywnie nastawiona, a że jestem robotna, pewnie nie byłoby tak źle. Jak coś robię, to na sto procent I tylko szkoda, że już trochę za późno.
CIEKAWOSTKI
Znakiem rozpoznawczym Mady Muller w "Ziemi obiecanej" jest niemieckie "rrr". - Zanim zaczęliśmy zdjęcia, spotykaliśmy się, żeby omówić szczegóły. Na jedno ze spotkań przyszła tłumaczka, Niemka, która mówiła świetnie po polsku. Andrzej Wajda powiedział; "Posłuchaj tembru jej głosu...", l wsłuchiwałam się w jej "Phraszę bahrdzo", "Panie Bohrowiecki.." - mówi Bożena Dykiel [na zdjęciu].