Artykuły

Gra pozorów

Festiwal Festiwali Teatralnych "Spotkania" w Warszawie. Piszą Tomasz Mościcki i Jacek Wakar w Życiu.

Jedno bezsprzeczne arcydzieło, kilkanaście przedstawień sprawiających wrażenie zestawu przypadkowego, wysilonego, skleconego z konieczności. Czy dla takiego bilansu warto organizować największy i najdroższy festiwal teatralny w Warszawie, jakim są "Spotkania"?

Wszystko zaczęło się odwrotnie niż w starej recepcie Hitchcocka, według której napięcie powinno rosnąc od pierwszej chwili.

Tegoroczny Festiwal Festiwali "Spotkania" zaczął się od akcentu nie tyle mocnego, co humorystycznego. Angielska trupa Cheek by Jowl zaprezentowała nam jeszcze we wrześniu, a więc na otwarcie festiwalu, Szekspirowskiego "Otella" przeznaczonego wyraźnie na objazd. Największym kłopotem było, że bodaj po raz pierwszy w historii wystawiania tej sztuki zagrano ją... bez Desdemony. Zastępowała ją koleżanka, czytająca z egzemplarza tekst roli. Ów brak jest symbolem całego tegorocznego przeglądu. Przez cały niemal miesiąc oglądaliśmy przedstawienia, którym czegoś brakowało. Czasem sensu, czasem zwykłego smaku.

Można się było poczuć, jak na przeglądzie amatorskich zespołów w świetlicy szkoły podstawowej nr 8. Takich doznań dostarczyli publiczności artyści z Lublany, wystawiając "Królewnę Śnieżkę" w wersji dla dorosłych. Dla dorosłych, bowiem jako żywo przypominała stylem i smakiem bawarskie komedie erotyczne. W fakcie, że w uroczej Słowenii powstają tak żenujące produkcje, nie ma niczego zdrożnego. Każdy ma w końcu prawo do żałosnej nawet pomyłki. Co jednak takie przedstawienie robi na Festiwalu Festiwali Teatralnych - o to trzeba już pytać dyrektorów imprezy - Annę Sapiego i Piotra Cieślaka. O kilka innych rzeczy zresztą też...

Na przykład o "Pentesileę" powstałą we francuskim Hawrze, a wykonaną przez artystów z rosyjskiego Saratowa. To wzruszające, że kwitnie przyjaźń między, narodami, gdyby jeszcze ów amatorski teatr wystawiał swoje spektakle gdzieś we francuskim domu kultury dla grupki aktywistów o pacyfistyczno-lewicowych poglądach. Na pewno byliby zachwyceni. I spektakl widmo. "Poor Theater" - napompowana bezbrzeżną pychą hucpa awangardzistów z The Wooster Group ze Stanów Zjednoczonych, którzy pokazali coś na kształt nieświadomej parodii teatru Jerzego Grotowskiego. Mniejsza o żenujące aktorstwo, gorzej, że Elizabeth LeCompte i jej kompani dopuszczają się, delikatnie mówiąc, nadużycia. W przerwach między głosowymi popisami wykonawców i projekcjami filmów wideo wmawiają widzom, że to oni są spadkobiercami Teatru-Laboratorium. I na to widowisko, przypominające zajęcia w kółku teatralnym, bilety kosztowały 100 złotych.

To największe kurioza przeglądu, ale nie one są w istocie najsmutniejsze. Gorzej, że zabrakło właściwie przedstawień, których przyjazdma festiwal od pierwszej chwili zdawałby się bezdyskusyjny, takich, których obejrzenie daje poczucie obcowania z tym, co najważniejsze. Prawdziwych spotkań z artystami. A tego w Warszawie nie było. Przyjeżdżały i wyjeżdżały zespoły teatralne i nie pozostawało po nich nic, no może poza przeświadczeniem, że równie dobrze mogło ich na festiwalu nie być: Cóż ż tego, że aktorki z Thalia Theather w Hamburgu są świetne, skoro "Dom Bernardy Alba" [na zdjęciu scena z przedstawienia] tonie w histerycznym krzyku. Co nam po tym, że australijscy lalkarze z Black Hole Theatre mają poczucie humoru i są bardzo sprawni technicznie. Już wiemy, że Theatre Vidy w Lozannie dysponują nadzwyczajnymi możliwościami technicznymi, i że użyto ich w spektaklu "Hashirigaki". Co byśmy bez tej wiedzy uczynili?

Zawodem był występ słynnego już Teatru Pieśń Kozła z Wrocławia z "Kronikami - obyczajem lamentacyjnym" według Gilgamesza. Nie sposób było. oprzeć się wrażeniu, że obserwujemy deja vu po Gardzienicach Włodzimierza Staniewskiego, że to swoista pogardzienicka cepelia.

Nie wzbudził entuzjazmu występ irackiego teatru ściągniętego najwyższym wysiłkiem z Bagdadu. To miły gest organizatorów wobec bratniego narodu, lecz sztuki nie czyni się gestami politycznymi. Gdyby dziś zapytano nas, co pamiętamy po irackich "Kobietach wojny" - milczelibyśmy bezradni. Honor festiwalu uratowała opera z Pekinu, prezentująca swój narodowy specjał i przede wszystkim "Dragons Triiegy" zespołu Ex Machina w reżyserii Roberta Lepage'a. Legendarny już spektakl pokazuje, co znaczy połączenie historycznego konkretu z pojedynczym ludzkim losem. Przy tym jest lekcją mistrzostwa na wszystkich teatralnych płaszczyznach - od aktorów po wszystkich realizatorów. Może tu była droga - zaprosić zamiast kilkunastu przedstawień powiedzmy trzy, za to właśnie tej klasy. Więcej przyniosłoby to prestiżu niż rozłożona na ponad miesiąc gra pozorów. A jeszcze nie tak dawno Warszawskie Spotkania Teatralne - poprzednik rozdętej imprezy (Festiwalu "Spotkania") - wywoływały gorące dyskusje, trudno było 'dostać najlichszą nawet wejściówkę. To było prawdziwe święto, a udział w nim stawał się oznaką towarzyskiej nobilitacji. Tylko że po tamtych Spotkaniach pozostały już tylko wspomnienia. Dziś wyrósł nam festiwal innych festiwali, mogący przekonać, że na całyrn świecie produkuje się przedstawienia głupie i niepotrzebne, a jeśli pokazuje się coś wartościowego, to albo liczy to sobie niemal dwie dekady - jak spektakl Lepage'a - albo kilka wieków - jak narodowa sztuka Chińczyków. Może czas odwołać z emerytury długoletniego organizatora WST, dyrektora Mieczysława Marszyekiego, by pokazał, jak się robi prawdziwy festiwal? , "Wypasiony" Festiwal Festiwali "Spotkania" jest bowiem sztucznym tworem, który naprawdę nikogo nie obchodzi. Puste miejsca na widowni są na to najlepszym dowodem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji