Artykuły

Emilia Krakowska i jej Wizyta starszej pani

"Wizyta starszej pani" w reż. Katarzyna Deszcz w Teatrze Powszechnym w Radomiu. Pisze Justyna Hofman - Wiśniewska na stronie polskiej sekcji Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Teatralnych.

.

Emilia Krakowska. Jej aktorstwo nieustannie ewoluuje, rozwija się dynamicznie i twórczo. I, gdy przy kolejnej roli wydaje się, że artystka osiągnęła już jakieś apogeum swoich możliwości aktorskich - myślę tu m.in. o częstochowskiej Dulskiej, białostockim "Klanie wdów", wrocławskim Aniele Stróżu z "Przyjaznych dusz", Cioci w Teatrze Druga Strefa, by poprzestać na ostatnich latach - zaskakuje nas kreacją na znowu wyższym diapazonie sztuki teatralnej. Klara Zachanassian w radomskiej "Wizycie starszej pani" to już sama maestria, artyzm najczystszy błyszczący niczym najszlachetniejszy brylant.

CZEGO NIE MOGĘ Z SIEBIE WYSZARPAĆ W ŻYCIU...

Nie ma niczego, co by aktorkę w jakimkolwiek stopniu krępowało, więziło, trzymało za uzdę. Warsztat tak znakomity, że już nie istnieje, prawda sceniczna tak głęboka, tak intensywna, że tylko ona przemawia. A jednocześnie niezwykła umiejętność i świadomość bycia w zespole. Krakowska jest w tym teatrze wielką artystką teatru, ale nie gwiazdą. Trzyma się pazurami zespołu, bo wie, że na scenie to on ją niesie. I publiczność. I ona niesie ten dobry zespół. W dzisiejszych czasach takie głęboko świadome partnerstwo to w teatrze rzadkość. Czym dla niej jest teatr? Możliwością wypowiedzenia tego, czego nie mogę z siebie wyszarpać w życiu. Bardzo dobrze żyje się nam w świecie fikcji, zawodowe obracanie się w dramaturgii, w literaturze to wspaniała ucieczka od chropowatej codzienności. W dramacie, w teatrze doskonale są te wszystkie klocki poukładane. Jest konflikt i jest rozwiązanie. Wżyciu to nie jest takie jasne. Często się mówi, że życie jest teatrem. Bez jego prostoty, niestety. Patrząc na jej kreacje, i na jej role, bo nie wszystkie role były kreacjami, choć wszystkie były znaczące i zauważone, myślę, że tak naprawdę teatr dla niej jest czymś znacznie poważniejszym i boleśniejszym niż wypowiedzeniem tego, czego w życiu nie może z siebie wyszarpać, niż tylko zanurzeniem się w fikcji. I w tym, że jest czymś więcej tkwi jej aktorska siła. Krakowska jest jedną z niewielu już aktorek, dla których nie ma życia bez teatru. Teatr to największa jej miłość. I chyba najboleśniejsza nienawiść w chwilach, gdy wdziera się w jej normalne ludzkie, pozasceniczne życie. A wdziera się nieustannie, bo to bardzo zachłanna i zazdrosna muza.

Gullen. Małe, zagubione, miasteczko, o którym Bóg i świat zapomniał, a w którym żyją smutni, przegrani ludzie. Życie bez perspektyw i bez nadziei, wegetacja z dnia na dzień, coraz smutniejsza, coraz trudniejsza, coraz biedniejsza. Miasteczko i ludzie, którzy mogą być wszędzie. Są takie miejsca i u nas, są i gdzie indziej, nawet w krajach bogatych. Jest tam nawet stacyjka, ale niewiele pociągów się na niej zatrzymuje. Bo i po cóż? Stąd nikt nie wyjeżdża, tu nikt nie przyjeżdża. Kompletny marazm i beznadzieja. I nagle do tego zapomnianego świata przybywa bogata Amerykanka: Klara Zachanassian. To wzbudza nadzieje i emocje. Niekoniecznie te czyste czy zdrowe. Różne. Jak te miliardy z niej wyszarpnąć? Jak z tych miliardów uczynić instrument zemsty? Napięcie rośnie, Amerykanka ma przyjechać lada chwila, ostatnie przygotowania, bukiety, "program artystyczny", kombinacje, spory... To pełne zdenerwowania i niezdrowej zachłanności oczekiwanie udziela się widowni. Czuje się rosnące napięcie... Wreszcie jest. Na inwalidzkim wózku na scenę zostaje wwieziona przez kolejnego swojego męża Klara Zachanassian. Po latach wróciła do rodzinnego miasteczka. Rozdaje uśmiechy, jej głos jest przyjazny, spokojny, nieco napięty. Tylko w oczach aktorki jest zimna stal, w głosie nie ma wzruszenia. Tylko to sugeruje, że nie jest to przyjazd sentymentalny do krainy dzieciństwa. Wszyscy się płaszczą, wszyscy klaszczą, słowem włazidupstwo doskonałe. I jakże znane z rzeczywistości naszej codziennej, niestety! Tę maleńką społeczność aż ręce świerzbią, żeby jak najszybciej coś z tego bogactwa Amerykanki uszczknąć, dostać, wychapać. "Zmiękczyć" i "uwieść" starszą panią ma Ill, jej dawny kochanek (Włodzimierz Mancewicz). Jest w tej roli świetny. Pełen dwuznaczności i niedopowiedzeń, gracz, który chce w tym wszystkim ugrać i coś dla siebie. Prowadzi rolę frapująco. Cechą jego aktorstwa jest pewnego rodzaju dwuznaczność i budowanie oczekiwania. Oczekiwania na słowo, które padnie za chwilę, na gest, który zaraz wykona. To takie specyficzne budowanie małych i większych napięć w przestrzeni. Jeszcze to słowo nie padło, jeszcze widz, ani partnerzy sceniczni go nie usłyszeli, ale już jest niemal na zębach, w trakcie artykułowania. Gest, słowo mają się narodzić, są tuż, tuż... Jego Ill ma mocną osobowość i jest świetnym partnerem dla Emilii Krakowskiej. Między nimi toczy się gra na śmierć i życie, której groza jest wyczuwalna tylko podskórnie. Przekomarzają się lekko, wspominają piękne wspólne chwile, słowem sielanka spotkania po latach. Ale jest w tej sielance ukryta groza, napięcie, nienawiść, wyrachowanie. I jest jakaś drapieżność.

Aktorzy umiejętnie wodzą publiczność za nos: kupujemy tę sielankowość, te miłosne wspomnienia z pewnym dreszczykiem zaniepokojenia. Krakowska patrzy chwilami na widownię z zimną nienawiścią. To króciuteńkie momenty. I z triumfem. I nadal prowadzi grę owych przekomarzanek, w których nawet pobrzmiewa jakiś ton przeniesionego z dawnych lat uczucia. Jest prawdziwy. Z jednej i drugiej strony. Krakowska jest cały czas spokojna. W pełni świadoma faktu, iż jest nie tylko osią wydarzeń, ale i ich sprawczynią, że to ona pociąga za wszystkie sznurki. Nie ma w niej cynizmu, nie ma drapieżnego oczekiwania na dopełnienie się zemsty i losu Illa. Jest pewien smutek i ból, że to wszystko, co się ma wydarzyć przebiegnie dokładnie wedle scenariusza normalnych ludzkich zachowań. Zachowań strasznych, ale po ludzku zwyczajnych. Nikt się nie przeciwstawi, choć wszystkie moralne normy zostaną wywrócone do góry nogami. Nie znajdzie się ani jeden naprawdę sprawiedliwy. Jak Ill ma do jakiegoś momentu złudzenia, że to się nie dokona, tak ona od samego początku wie, że to się dokona. Każdą zbrodnię, każdą podłość musi spotkać zasłużona kara... Taak. I od tego momentu wszystko nabiera bardzo podejrzanej etycznie dwuznaczności. I zaczyna się rozgrywać jakby w dwóch warstwach, dwóch sferach. Przecież mieszkańcy Gullen są ludźmi porządnymi. Wegetowali do tej pory spokojnie i smutno, żyli "po bożemu". Przyjazd Klary obnażył ich prawdziwe oblicza? Rozpętał demony? Nacisnął tę sprężynę, która uruchamia w człowieku to, co podłe i złe? Oczywiście. Klara Zachanassian dała im szansę na zło, ale i na dobro, na podłość, ale i na zachowanie ludzkiej przyzwoitości. Miliard dolarów dla tego, kto zabije Illa. Mogą ten warunek zdobycia wielkiej forsy odrzucić. A mogą przyjąć. Aktorka mówi o tym bardzo spokojnie, cicho, bez emocji. Buduje tę całą piramidę napięć, uwarunkowań i konsekwencji tego jednego zdania na czymś, czego się właściwie nie da określić. Kto zabije Illa, dostanie miliard. Tylko tyle zostało powiedziane. Tylko to zdanie zostało rzucone nawet nie w sposób dramatyczny, a wywołało wręcz erupcję napięć na scenie, a na widowni przejmującą ciszę. Zasłuchanie publiczności. Do końca przedstawienia nikt już nie odetchnął. To wszystko, co rozgrywało się na scenie było już tylko iluzją, która pryśnie jak bańka mydlana, bo koniec jest przewidywalny i nieuchronny. Nie może być inny. Ill umrze, a mieszkańcy zdobędą swoją szansę na lepsze życie. Słowa zapadają w pamięć widzów, pytania się mnożą, ale... Taki jest człowiek albo i taki jest człowiek. I tacy bywają ludzie. Oczywiście, wszyscy są oburzeni warunkiem Klary, wszyscy mają gęby pełne frazesów, ale w ich ruchach - takie leciutkie przygarbienie pleców, skradający się chód, niepewność w gestach i głosie czai się prawda: ktoś ten warunek spełni. Ill jest skazany. Nie ma dla niego ratunku. Racje okrutnie skrzywdzonej i nieludzko, choć przez ludzi potraktowanej Klary ważne są dla widza, ale nie dla postaci z tej sztuki. Dla nich to tylko przykrywka, doskonałe rozgrzeszenie i usprawiedliwienie zbrodni, której ktoś z nich dokona. W majestacie na prędce powołanego sądu i sprawiedliwości. Nawet ten jeden jedyny, który miał wątpliwości, który nazywał całą rzecz po imieniu, na końcu zamilkł i dał swoje przyzwolenie na wykonanie wyroku. Nauczyciel to dobrze poprowadzona rola w tym przedstawieniu. Krzysztof Prałat niby to się buntuje przeciw oczywistości, która musi nastąpić, ale i zgadza się w tym uczestniczyć. Nie ma w nim odwagi czynu, są tylko słowa. I tę płaskość wypowiadanych słów, jak najbardziej słusznych i prawdziwych, aktor bardzo ładnie poprowadził. Mówi, że to podłość, ale jednocześnie rzuca chytrze oczkami dookoła tak, by nikt tych słów nie potraktował zbyt dosłownie ani zbyt poważnie, nie zrozumiał jako buntu, przeciwstawienia się pozostałym.

Ill zawinił, musi ponieść karę. Kara jest zasłużona. I ta radość, ukryta skrzętnie, ale czytelna w słowach, spojrzeniach i gestach aktorów, że choć winni wobec Klary są wszyscy, odpowie tylko jeden z nich. Jakie to ludzkie! Wprawdzie, wyraziście, ale jednak w tle, stoją im przed oczyma też inne ich ofiary: Koby (Marta Szmigielska) i Loby (Michał Górski), ale nie na tyle, by poczuli się odpowiedzialni za swoje czyny i ich konsekwencje. Bardzo dobre role. Para nieszczęśników, takich jakby z innego zupełnie świata, takich marionetkowych, a jednak przejmująco prawdziwych.

Krakowska wydobyła ze swej roli wszystkie możliwe niuanse, tony, zabarwienia. Wyssała z Dürenmatta wszystkie soki, przyjrzała się każdemu słowu, każdemu napięciu, każdej pauzie nawet. Postawiła wszystkie znaki zapytania, które zawisły w przestrzeni teatralnej. Stanął przed nami człowiek odarty ze wszystkiego, także z życia. Przegrany na całej linii, mimo wielkiego bogactwa, wielu mężów, ciekawego życia, dokonanej zemsty wreszcie na tym, który tak haniebnie wobec niej postąpił. Przegrani są tu właściwie wszyscy, mimo, że pozornie wygrali. Nie doszło do oczyszczenia, do żalu za grzechy, do wybaczenia. Wystarczyła mamona, by człowiek przegrał swoje człowieczeństwo, by o nim zapomniał przywdziewając płaszcz frazesów mających usprawiedliwić jego poczynania. Dürenmatt zdemaskował kruchość moralnych zasad: wartości, idee nieuchronnie przegrywają z pieniędzmi. W dramacie ginie nie tylko Ill, giną także zasady regulujące życie społeczne, pod naporem instynktu posiadania.

Ktoś jednak wygrał: teatr. Widownia przez chwilę milczała, po czym zerwała się burza oklasków, które trwały, trwały, trwały, w końcu przerodziły się w spontaniczną owację na stojąco. Oklaskiwaliśmy nie tylko znakomitą aktorkę - Emilię Krakowską - ale cały zespół i wszystkich realizatorów. Ten spektakl to kawał rzetelnej, teatralnej roboty, w której każde ogniwo miało swoją rolę, czy rólkę, do spełnienia. Reżyseria Katarzyny Deszcz - czysta, bardzo konsekwentna, sceny szły jak po sznurku, myśl wyeksponowana klarownie, słowo wybrzmiewające do końca, skupione na swoim znaczeniu, nic pod publiczkę, nic na pokaz, żadnych elementów bez znaczenia, pustych miejsc, doskonale utrzymany rytm całości, wszystko spójne, elementy tragiczno - komiczne świetnie wyważone - reżyserka w pełni zaufała tu dramaturgowi i swojemu zmysłowi obserwacyjnemu. "Żelazna dama" reżyserii. Malutka i drobniutka, a ujarzmiła tyle aktorskich temperamentów i osobowości! Scenografia Andrzeja Sadowskiego przylegająca do tekstu, ruchu scenicznego i aktorów niczym druga skóra. Obecna, choć prawie niezauważalna, nie płasko i nachalnie ilustracyjna, lecz współkreująca nastrój, moc słowa, gest i ruch aktora.

W ten premierowy wieczór w radomskim Teatrze Powszechnym zadziałała magiczna siła teatru, sprawiająca, że Emilia Krakowska była pewna, że każde słowo brzmi tak właśnie, jak brzmieć powinno, a każdy gest jest celny. To wszystko dookoła tylko ją niosło na te wyżyny, na których jest już tylko sztuka i prawda. Jej Klara Zachanassian to kreacja wysokiej artystycznej rangi.

A po spektaklu na scenę wyszedł obecny dyrektor Teatru Powszechnego im. Jana Kochanowskiego w Radomiu, Zbigniew Rybka, by wszystkim przypomnieć, że to przedstawienie jest zarazem zwieńczeniem 45-letniej pracy artystycznej Emilii Krakowskiej. Aktorki trwale zapisanej w pamięci widzów rolą Jagny z "Chłopów" w reżyserii Jana Rybkowskiego, Maliny z "Brzeziny", Marysi z "Wesela", Gitly w "Ziemi obiecanej" - filmów Andrzeja Wajdy. I rolami teatralnymi, jak choćby Masza w "Czajce" Czechowa w reż. T. Minca, księżna w "Świętej Joannie" Shawa w reż. A. Hanuszkiewicza, Wasilissa Karpowna w "Na dnie" Gorkiego w reż. J. Maciejowskiego, Warwara w "Letnikach" Gorkiego w reż. J. Nyczaka, Fiokła Iwanowna w "Ożenku" Gogolu w reż. B. Morozowa, George Sand w "Lecie w Nohant" Iwaszkiewicza w reż I. Gogolewskiego, Maria Rasputina w "Ja, córka Rasputina"Akopdżanina w reż. S. Biragi, , Matka w "Matce cierpiącej" T. Kaczmarka, Ciocia w "Cioci" Wojasińskiego w reż. S. Biragi, w monodramie "Wakacjuszka" Mierzyńskiej w reż. J. Dymka, Dulska w "Moralności pani Dulskiej" Zapolskiej w reż. K. Miklaszewskiego, Anioł Stróż w "Przyjaznych duszach" Valentin w reż. P. Okońskiego...

Wiceminister kultury, Piotr Żuchowski, wręczył artystce Złoty Medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis" - najwyższe wyróżnienie nadawane przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji