Artykuły

Jeż w aksamitnej mantylce

Jeż to Mrożek z jego spo­sobem myślenia, zdyscy­plinowanym, nieubłaganie logicznym, prowadzącym do paradoksów często absur­dalnych. Aksamitna mantylka to forma w jaką włożył ostat­ni swój utwór - "Garbusa". Tym razem odszedł Mrożek od uprawianego dotąd "parodystycznego kanonu romantyz­mu" (określenie Marii Janion), cofnął się do początków stulecia, akcję umieścił gdzieś u progu pierwszej wojny świa­towej, by przedstawić świat w landrynkowych barwach bli­żej nieokreślonej wilegiaturowej rzeczywistości, czyli tam gdzie cas sstoi, albo raczej gdzie łatwo go zatrzymać i po­kazać letników, którzy przyje­chali czas spędzać. Owi letni­cy, krewni bohaterów Czechowa, czy Rittnera (mimo wido­cznej paranteli trudno ściśle określić podobieństwo), to pani Baronowa, której czas niemi­łosiernie ucieka, życie się jej wymyka, nie panuje już nad niczym; jej mąż, czyli Baron, którego miłość pragnie odzys­kać, ale którego właściwie nic już nie interesuje, poza intry­gami, pozwalającymi przyspie­szyć upływ czasu. Jest i dru­ga para, niby młodsza repli­ka poprzedniej: Onek, głupa­wy prawnik, tzw. człowiek z zasadami i jego żona Onka, "malarka - daltonistka". No i kilku luzaków: młody Stu­dent, zaproszony na lato przez baronostwo w charakterze bu­fora, żeby się wzajemnie nie pozarzynali; tajemniczy Nie­znajomy, oraz jedyny punkt stały, jedyna istność zakotwi­czona w tej dziwnej rzeczywi­stości - Garbus, czyli właści­ciel pensjonatu, człowiek, któ­ry nie daje się wciągnąć w gry swoich gości, mimo że jego garb, a więc jego inność staje się punktem wyjścia wszelkich intryg, jakie Mrożek zasupłał w swoim nowym dramacie.

Te intrygi nie są wymyślne, chociaż stwarzają okazję do mało w istocie odkrywczych paradoksów. Kłują one chwi­lami, jak kolce jeża, gdy - czując nadchodzące niebezpie­czeństwo - napina swój o-bronny pancerz. Ale aksamit­na mantylka łagodzi wszystko i znieczula. Jakby nie o to szło, żeby ukłuć. Jakby istota sprawy, nie dopowiedziana przez autora, a może nawet do końca nie przemyślana, po­legała na czym innym. I jak kolce jeża są te ukłucia skie­rowane w różne strony, od­krywając zbyt wiele tropów naraz.

Ale, jak wszystkie wątki i tropy i paradoksy są zawieszo­ne w próżni. Wszyscy po ko­lei rozjeżdżają się w różne strony, każdy z osobna, niby rozbitki tego sztucznie skleco­nego światka, który w porząd­ku historycznym - przypomi­nam, autor sugeruje, że rzecz dzieje się u progu pierwszej wojny światowej - rzeczywiście jest skazany na zagładę. Przyjmując to za katastroficz­ną wykładnię nie mówi nam Mrożek nic nowego. Wszystko to już było. Wszystko zostało już powiedziane.

"Garbus" stanowi niewątpli­wie zwrot w twórczości Mrożka. Odszedł od dotychczasowej tematyki, nasyconej konkret­nymi treściami, która coraz wyraźniej zyskiwała wymiar uniwersalny, by podjąć pro­blemy rzekomo uniwersalne, zawieszone w próżni, całkowi­cie pozbawione realiów. Ostat­ni jego utwór jest właściwie szeregiem aluzji i podtekstów, pozbawionych tekstu. W prze­ciwieństwie do"Emigrantów", komedii raczej smutnej, której gęsty, realistyczny (jeśli wolno tak powiedzieć), tekst podsu­wa najrozmaitsze skojarzenia i podteksty, poszerzające za­sięg owej rozmowy dwu Pola­ków na paryskim bruku.

Zamierzoną uniwersalizację i odejście od realiów doskonale widać w przedstawieniu ,,Gar­busa", zrealizowanym przez Jerzego Jarockiego w krakow­skim Starym Teatrze. Akcja toczy się w cukierkowym Disneylandzie, który Ewa Starowieyska ukształtowała na wzór szwajcarskiego pensjo­natu z widokówek. Czas pły­nie wolno, jego rytm się wy­dłuża. Równie powolne są re­akcje ludzi. Jerzy Bińczycki, jako Baron rzuca nonszalanc­ko, w tonie wytwornej, znu­dzonej obojętności swoje małe złośliwostki i paradoksy, rów­nie beznamiętnie zawiązuje in­trygę miłosną, która nie jest zdolna wytrącić z obojętnej równowagi jego żony, Ewy Lassek, przypominającej panią Rajewską z "Wiśniowego sa­du", wypraną już ze śladów dawnych namiętności. Nawet hałaśliwa mieszczaneczka Onka w wykonaniu Renaty Kretówny została utemperowana. Jakby dla podkreślenia, że w tych postaciach nie płynie krew, że to tylko cienie, jak cała zresztą landrynkowa rze­czywistość.

Dla odmiany Kazimierz Dejmek, który równocześnie wy­stawił "Garbusa" w łódzkim Teatrze Nowym chciał ów wy­dumany świat zlokalizować, umieścić w konkretnej rzeczy­wistości i czasie. Osadził więc akcję w Otwocku, czy Nałę­czowie, co niedwuznacznie su­geruje scenografia Andrzeja Majewskiego. Teatralną nieautentyczność podkreśla bu­raczkowy smoking Barona, jak wybrany przez zaopatrzeniow­ca GS-u. Atmosfera zaś tego pensjonatu przypomina do złu­dzenia I akt "Domku z kart" Zegadłowicza - Polska się ba­wi, a świat się wali. Zresztą i temperament występujących postaci zdradza nadwiślańskie ich pochodzenie: Krafftówna jest w roli malarki-daltonistki rozkrzyczaną, chichotliwą budzibudką. Voit - roznamiętnionym raczej uwodzicielem, niż znudzonym Baronem, Student (Leon Charewicz) zdrowym byczkiem, rechoczą­cym z dowcipów, a nie frustratem z zahamowaniami, a Bo­gusław Sochnacki jako Gar­bus - typowym knajpiarzem - ajentem, który - usiłując nawet zachować dystans wo­bec gości - nie potrafi po­wstrzymać się od udziału w libacji i musi ujawnić swoja uczucia (wbrew sztuce). Jedy­ną postać z tej sztuki, zarazem prawdziwą i zabawną stworzył Andrzej May w roli Onka. Ale w sumie bliższe to wszystko Bałuckiego niż nawet Rittnera.

Okazało się więc, że żadna z teatralnych interpretacji, ani Jarockiego uniwersalizacja (zgodna z duchem utworu), ani Dejmkowa lokalizacja nie po­trafiły odkryć głębszych war­tości sztuki, ani jej treści, zbyt głęboko chyba ukrytej pod warstwą podtekstów, z któ­rych Mrożek ją złożył.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji