Artykuły

Kaliskie Spotkania Teatralne. Dzień czwarty

"Galgenberg" w reż. Agaty Dudy-Gracz z Teatru im. Słowackiego w Krakowie i "Grupa Laokoona" w reż. Jarosława Tumidajskiego z Teatru Wybrzeże prezentowane podczas Kaliskich Spotkań Teatralnych - pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Wtorkowy wieczór stał się czasem dyskusji o sztuce. Po obejrzeniu "Galgenberg" [na zdjęciu] Agaty Dudy-Gracz wiara w możliwości i obecność sztuki w życiu wróciła z całą mocą. Zaraz potem Jarosław Tumidajski "Grupą Laokoona" podważył możliwości dyskutowania o sztuce i z wdziękiem zanegował potrzebę takiej rozmowy.

Kameralna scena kaliskiego teatru stała się schronieniem wyrzutków społeczeństwa, zebranych na Wzgórzu Wisielców (tytułowym Galgenberg). A może to skrzydło szpitala? Taka sugestia pojawia się zarówno w chłodnym, bezosobowym kobiecym głosie witającym wchodzących widzów, jak i podczas samego spektaklu. Nie mamy pewności, nie mają jej również bohaterowie przedstawienia. To szarzy, smutni ludzie, otaczający gromadą swego Mistrza (Tomasz Miedzik) i nie stroniący od wdzięków Starej Kobiety (Marta Konarska). Utknęli wśród dziwacznych machin i sprzętów o niewiadomym przeznaczeniu,. Oczekują nadejścia kostuchy, równocześnie rozpaczliwie trzymając się nadziei, że to jeszcze nie po nich przybyła. Czas oczekiwania wypełniają im przywoływane obrazy z przeszłości - prywatnej, historycznej, mitycznej, nieważne. Ważne, by o tych obrazach mówić, odgrywać je i przypominać. Sam akt wskrzeszania zmarłych jest ważniejszy od refleksji nad tym, kogo i w jakim celu się przypomina.

Duda-Gracz skomponowała "Galgenberg" z różnych utworów Michela de Ghelderode. Nadając kolejnym scenom ramę fabularną w postaci opowieści o czekaniu na śmierć, zbudowała pełen wysmakowanych, estetycznych obrazów spektakl. Aktorzy w przestrzeni scenicznej wyglądają jak kolejne rekwizyty, tyle że ruchome. Dużą rolę w wyraźnym, precyzyjnym prowadzeniu opowieści odgrywa światło (jego reżyseria to dzieło Piotra Pawlika). Raz skupione, wydobywające z mroku tylko jeden element, innym razem uderzające wprost w oczy widzów, niekiedy miękko ścielące się po scenie, łagodzące kontury przedmiotów, to znów zalewające pole gry bezlitosną, eksponującą wszystko jasnością. Wobec całej złożonej strony plastycznej spektaklu musieli określić swoje miejsce aktorzy.

Cała szóstka tworzy zgrany, precyzyjny zespół. Zarówno w scenach zbiorowych (jak otwierająca spektakl sekwencja dziwacznego, powolnego marszu, wzorowana na malarstwie Pietera Bruegela), jak i w mniejszych układach (znakomity, żywiołowy taniec w wykonaniu Krzysztofa Piątkowskiego, Sławomira Rokity i Macieja Jackowskiego) wszystkie działania sceniczne wykonują bez najdrobniejszego zawahania, z wzajemnym zaufaniem. Są skupieni na swoim zadaniu i niezwykle energetyczni; ta energia przedostaje się na widownię. Wdziękiem scenicznym wyróżniał się spośród wszystkich Krzysztof Piątkowski, jednak wyraźnie widoczna była zespołowość wykonanej pracy.

Uroda sceniczna krótkiego, niezwykle zmysłowego spektaklu z Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie pozwoliła doświadczyć magii żywego dzieła sztuki teatralnej. Poza niecodzienną scenografią Duda-Gracz dobrała sobie również znakomitych aktorów, z którymi potrafiła się porozumieć i którzy tę zaprojektowaną przestrzeń wypełnili intensywnym, pulsującym życiem.

Teatr Wybrzeże ze swoją "Grupą Laokoona" zaproponował dyskusję na zupełnie innym poziomie. Niemal pięćdziesięcioletni dramat Różewicza zainscenizowany został w przestrzeni nowoczesnej, krzykliwie kolorowej, otoczonej jaskrawymi ścianami. Po centralnie umieszczonym podeście aktorzy przechadzali się jak modelki, mając usta pełne frazesów o dojmującej sile oddziaływania antycznych arcydzieł. Frazesy jednak, w myśl pomysłu Różewicza, nie brzmią przekonująco w ustach Dziadka (Krzysztof Gordon) w obcisłym dresie na wydatnym brzuchu, czy Przyjaciółki (Monika Chomicka), której wizyta u Matki (Dorota Kolak) staje się ciągiem pretensjonalnych zachwytów nad nowym wydaniem pism Spinozy. Pośród tego zadufanego krytykanctwa pozerów i dyletantów Ojciec (Mirosław Baka) przez chwilę wyrasta na autentycznie zaangażowaną, przejętą swym zadaniem osobę. Faktycznie bowiem próbuje przekazać Córce (Katarzyna Maciąg) cząstkę swego zachwytu nad pięknem ciągnącym się przez sale Muzeum Watykańskiego. Jednak i on musi skapitulować intelektualnie. W momencie, gdy przychodzi mu wziąć udział w wyborze pomnika upamiętniającego jakieś absurdalne wydarzenie, przegrywa wobec ilościowej przewagi oponentów. Dwaj Krytycy (Mirosław Krawczyk i Jerzy Gorzko), po odtańczeniu układu do jednego z przebojów Britney Spears, zalewają Przewodniczącego (Zbigniew Olszewski) potokami słów, interpretując zgłoszone do konkursu pomniki (co jeden, to bardziej absurdalny), wobec czego wygrywa pomnik w kształcie... gąsiora na wino. Nawet idealistyczny Ojciec nie potrafi się mocno przeciwstawić sile "argumentów" pozostałej trójki.

Spektakl Jarosława Tumidajskiego jest nasycony aluzjami do polskiej współczesności. Pojawiają się cytaty (wizualne i tekstowe) ze świata polityki, innych spektakli Teatru Wybrzeże, hasłowo przywołany zostaje internet, mowa jest o kopiowaniu płyt. Dramat nie jest jednak uwspółcześniany na siłę: zabiegi na tekście przeprowadzone zostały dyskretnie i subtelnie. Tym jednak, co najwyraźniej odstawało od całości przedstawienia, były dowcipy polityczne. Takie żarty starzeją się błyskawicznie - "małpa w czerwonym", "zwei-kartofel" czy "budowanie IV RP" wybrzmiały ze sceny bez żadnej reakcji ze strony widowni. Jeśli spektakl ma ambicje mówić o polskiej współczesności korzystając z powstających nieustannie skrzydlatych słówek, powinien próbować przynajmniej nadążać za nowymi zjawiskami na tym gruncie.

Poziom gry scenicznej jest wyrównany. W spektaklu nie ma ról-olśnień. Nacisk położony jest raczej na to, by do widza dotarł tekst, może stąd brak kreacji na miarę talentu aktorów. Farsowa, oparta na ruchu i szczebiotliwym zagadywaniu rzeczywistości rola Doroty Kolak zapada w pamięć równie mocno, jak tańczący na wybiegu dla modelek dwaj Krytycy. Spektakl zatem ma charakter pracy zespołowej, choć innego typu, niż miało to miejsce w "Galgenberg".

Recytowane w kiczowatej, jaskrawej oprawie scenicznej wzniosłe frazy poświęcone sztuce powodują dysonans poznawczy - i świetnie, że tak się dzieje. Okazuje się bowiem, że dzięki trafnemu kluczowi estetycznemu Tumidajskiemu udało się przywrócić do obiegu scenicznego nieco już zapomniany, a celny tekst Różewicza. Skonfrontowany z poetyckim, onirycznym światem "Galgenberg" wybrzmiewa szczególnie mocno. No i niewiele stracił na aktualności - może nawet nic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji