Artykuły

Mrożek w rzeźni

"Pisałem tę "Rzeźnię" traktując ją - jako utwór - ubocznie i bez przeko­nania. Wszystkie wady "Rzeźni" jako utworu literackiego są świadome, chcia­łem sobie pogaworzyć i dlatego pisałem dla radia. ..."jakbym ja to samo napisał dziesięć lat temu: rozbu­dowałbym "metaforę" do maksimum... Rzecz w tym, że obecnie, kiedy mi ktoś mówi o metaforze, ja nie rozumiem, po co, i pytam: "Dobrze, ale dlaczego pan nie powie mi po prostu, o co panu cho­dzi". A groteska mnie nudzi i smuci. Być może, z tej mojej nowej wrażliwo­ści i że starego nawyku wychodzi ni pies ni wydra". Tyle sam Mrożek. Nic dodać, nic ująć. Skoro wady są świado­me, można mówić o zaletach, a bardziej serio, o tym, co zastępuje w "Rzeźni" groteskę i metaforę. Między "Tangiem" i "Emigrantami" (tu dopiero widać prze­mianę poetyki!) napisał Mrożek dwie znaczące sztuki: "Drugie danie" i wła­śnie "Rzeźnię" (z nazwy - słuchowi­sko). W napisanym przed "Rzeźnią" "Szczęśliwym wydarzeniu" wrócił do starego schematu groteski i metafory, który ostatecznie porzucił w "Emigran­tach", w "Rzeźni" zachowując pozornie starą stylistykę - jeszcze, wyraźniej niż w "Drugim daniu" poszedł w kierunku alegorycznej przypowieści. Ale czy tak jest naprawdę? O znaczeniu czy też wartości swoistego oczyszczania własnej stylistyki dokonywanego przez Mrożka można by mówić zestawiając "Tan­go" i "Emigrantów", "Rzeźnia" jest tyl­ko etapem na drodze, choć nie jest na pewno samym "gaworzeniem". Rozwle­kła, niespójna budowa, z ogromnymi monologami Skrzypka i Dyrektora, na­leży do "świadomych" (nie tyle z litera­ckiego ile z teatralnego punktu widze­nia) wad utworu. Gorzej ma się sprawa z alegorią, której cała ta budowla słu­ży: zaprzeczenie starych kanonów i kompromitacja awangardy, klęska sztu­ki "czystej" i klęska antysztuki - "ży­cia samego", okrucieństwa. Wypędzacie Sztukę, ale co macie na jej miejsce? Zabijajcie. "Zabijać może każdy" - wo­ła Dyrektor w zakończeniu "Rzeźni". Paganini przemienia się w rzeźnika. Wszystko byłoby rzeczywiście tak pro­ste, zbyt proste, gdyby nie Skrzypek. Udręczony przez Mamę i czystą sztukę impotent, którego nie może uwieść najbieglejsza Flecistka, w momencie kie­dy dokonać ma ostatecznego aktu prze­miany - z Wirtuoza - w zabójcę, za­bija sam siebie. Zabija całą alegorię, an­tytezę sztuki i antysztuki, klasycznego piękna i krwawego okrucieństwa. Z gry opartej na powtarzaniu dość oczywi­stych prawd i przeciwprawd na temat sztuki i życia robi się teatr. Ze słucho­wiska robi się tragedia. Kukiełka prze­mienia się w człowieka, a udręczony ar­tysta ginie, nie w obronie sztuki, ale protestując przeciwko zabijaniu, za je­dyny dostępny sobie akt prawdziwego tworzenia uznając samobójstwo. Nawoływania Dyrektora, któremu śmierć wirtuoza zepsuła rzeźniczy spektakl te­atru okrucieństwa, padają w próżnię, każde zabójstwo będzie już niczym wo­bec aktu, którego dokonał Skrzypek udowadniając przewagę czynu - auten­tycznego działania nad każdą sztuką. Nawet jeśli to będzie sztuka zabijania innych.

Tyle sam Mrożek. Reszta należy do reżysera. Najświetniejsze są pierw­sze sceny, a może nawet w ogóle pierwsza scena, gdzie rudy Holoubek w aksamitnym ubranku gra na skrzyp­cach w duecie z Traczykówną, która pie­ści paluszkami flet, scena, gdzie słowa, kiedy wreszcie muszą zacząć je wypo­wiadać aktorzy, wydają się już niepo­trzebne i puste. Jest jeszcze Łuczycka ja­ko Mama, która chwyta za flet i gra na nim jeszcze lepiej niż Florecistka i świetny monolog Szczepkowskiego (Dy­rektor) o sztuce, i Zapasiewicz udający rzeźnika. Potem jest przede wszystkim inscenizacja. Wielki koncert Jarockiego, odgrywany w przekornej, nawiązującej do architektury sali, scenografii Wiśniaka, z doskonałą, śmieszną, złośliwą muzy­ką Radwana, orkiestra dyrygowana przez karzełka i solistka śpiewająca arię, automatyczna jak lalka z "Coppelii" wyjeżdżająca na scenę niczym łabędź w "Lohengrinie". Filharmoniczny happe­ning, zakończony łamaniem instrumen­tów i podrzucaniem surowej wątroby, z którego niejeden reżyser zrobiłby całe przedstawienie i przez wiele lat wspo­minano by to jako jego największe osiąg­nięcie.

Druga część spektaklu to wspaniały popis dwóch pań rzeźniczek ubranych w skórzane fartuchy, które zastawiają scenę swymi bujnymi kształtami i rusz­towaniem do zabijania cieląt. Tylko Szczepkowski broni się jakoś przed tym naporem ciała, i rzeźniczej maszynerii, nawet śmierć Skrzypka przechodzi ja­koś niepostrzeżenie. Z całą reżyserską inwencją i prawdziwą wirtuozerią pro­wadzi Jarocki sam siebie do klatki, któ­rą postawił na scenie. Robi wielką i świetną hecę teatralną, inscenizując sztukę, która została przeciwko temu napisana. Rozrzucone w finale na pro­scenium noże służyć mają publiczności do zabijania. Kogo? Autora? Reżysera? Aktora? Czy niewidzialnych bydląt, których ryki dobiegają zza kulis? Aktor popełnił samobójstwo. Reżysera z pew­nością zasłonią własną piersią piękne rzeźniczki. Autor napisał słuchowisko, a bydlątka zostały nagrane na taśmę. Bardzo dziwny zrobił się z tego w koń­cu happening. Bardzo świetny hap­pening. Może właśnie o to Jarockiemu chodziło?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji