Artykuły

TRadycja

Czy dziesięć lat to dość, by można mówić o tradycji TR Warszawa, o TRadycji? - pyta Paweł Goźliński w Teatrze.

Chyba dość, zwłaszcza że kiedy dobiegają mnie wiadomości o przyszłych losach najważniejszej dla mnie warszawskiej sceny, mam wrażenie, że niedługo nic, poza TRadycją, nie zostanie. Ale kiedy sam siebie pytam, czym jest owa TRadycja, uruchamia mi się w głowie sekwencja raczej nie premier, a znaków zapytania, dotyczących sensu przewartościowań, jakie zaszły w ciągu ostatnich lat w polskim teatrze. Że TR Warszawa grał w nich kluczową rolę - nie mam wątpliwości. Ale na ile był ich świadomym sprawcą, a na ile TRatwą unoszoną przez fale? Sam nie wiem. Zresztą ważniejsze niż wskazanie sprawcy wydaje mi się opisanie natury owej przemiany.

Dziesięć lat temu, kiedy zaczyna rodzić się TRadycja, żył jeszcze Grotowski, a Kazimierz Dejmek wrócił właśnie do teatru, zwalniając fotel ministra kultury.

Za chwilę wystartować mieli "Złotopolscy" i rozpoczynała się trwająca dziesięć lat przerwa w życiorysie teleturnieju "Koło fortuny".

Trwały jeszcze debaty, czy udział w reklamie jest ciosem w serce aktorskiego etosu.

Zaczynały się nasze rozmowy akcesyjne z Unią Europejską.

Wciąż na tapecie był temat rzeczywistości nieprzedstawionej - i to zarówno w literaturze, jak i w teatrze. Wydawało się, że nieprzedstawienie stanie się wkrótce cechą całej rzeczywistości.

Premierem RP był Jerzy Buzek, a prezydentem Aleksander Kwaśniewski.

Powstała spółka Google.

Zmarli: Jünger, Kurosawa, Herbert, Pol-Pot i Jerzy Bińczycki.

Mniej więcej wtedy po głowie zaczęła chodzić mi myśl, że teatr Jarockiego, Grzegorzewskiego, Lupy (w przypadku tego ostatniego jednak przedwcześnie) traci swoją inspirującą moc. A może zwyczajnie zaczyna mnie nudzić - jak może znudzić się każda, największa nawet miłość.

Pewnie w dowolnym roku można uzbierać zestaw faktów i zdarzeń, z którego wynikać będzie, że był on przedziwnym momentem zbiegu "starego" i "nowego". Kiedy to "stare" odkleja się już od rzeczywistości, a "nowe" jeszcze samo nie wie, czym jest. Ale kiedy zastanawiam się nad TRadycją, wydaje mi się bardzo ważne opisanie tego miejsca startu, które było zarazem polem minowym. Jak więc je opisać?

Może tak: był kiedyś teatr, który głęboko ufał swoim niezwykłym mocom. Z jednej strony ów teatr wierzył - a podpowiadała mu to jego własna historia - że ma szansę być nie tylko komentarzem, ale prawdziwym kondensatorem społecznej energii. A ta energia, odpowiednio ukierunkowana, może zmieniać nie tylko świadomość, ale i historię. Aktor tego teatru miał misję i musiał być trochę kapłanem, trochę politykiem, trochę intelektualistą - w każdym razie życiem miał potwierdzić prawdziwość słowa, które wypowiadał ze sceny.

Wiemy, o czym mówię, prawda?

Z drugiej strony ów teatr wierzył w swoją autonomię i głębię swojego posłannictwa wobec człowieka. Co radykalniejsi jego przedstawiciele próbowali ze świata fikcji uczynić narzędzie poznawania prawdy. Aktor tego teatru był więc też trochę mistagogiem, trochę szamanem, trochę lekarzem i ciut tricksterem - w każdym razie swoim ciałem miał zaświadczyć prawdzie, której dobywał z wnętrza własnej duszy, czy co tam akurat miał pod skórą.

Niedawno Grzegorz Jarzyna opowiadał Katarzynie Bielas o swoim stosunku do dwóch ikon reprezentujących owe moce polskiego teatru.

Najpierw o Grotowskim, mistrzu teatru-farmakonu: "[] przesuwał swoje spektakle w kierunku obrzędów, rytuałów. Ta idea oczywiście mnie wtedy mocno podjarała, jednak kiedy zacząłem pracować w teatrze, to w ogóle się nie uwierzytelniło. Nie wierzę w to, że Bóg czy Absolut ogląda spektakle teatralne. Jako reżyser i filozof zlaicyzowałem się, teatr jest, kiedy jest publiczność"1.

I jeszcze jedno ważne zdanie, wiele mówiące, choć nie odnoszące się wprost do Grotowskiego: "Demon czy bóstwo nie może wejść w repertuarowego aktora". A teraz o Dejmku, którego teatr, chcąc nie chcąc, miał moc zmieniania historii: "Funkcję teatru bliskiego rytuałowi spełniały u nas np. Dziady Dejmka w 1968 roku. Były jak obrzęd parateatralny, który ma wywołać deszcz, co zresztą się udało. Wiem, że to jest funkcja teatru, którą się szanuje. Mnie jednak, w mojej prywatnej podróży, w potrzebach, marzeniach, nie interesuje zmienianie świata, ja chciałbym dzięki teatrowi zrozumieć rzeczywistość".

Mam wrażenie, że TRadycja rodziła się w momencie, gdy polski teatr właśnie tracił poczucie posiadania swoich niezwykłych mocy. Kiedy rzeczywistość społeczna, polityczna, ekonomiczna wciąż mocno wpływała na życie teatru, ale już nie na odwrót. A "teatr prawdy" cierpiał na coraz czarniejszą melancholię w poczuciu, że właściwie nie ma już nic do odkrycia i skręcał się w uroburusową spiralę powtórzeń. Ale ani jeden, ani drugi nie chciał się jednak pogodzić z utratą mocy. Więc trwał, a równocześnie trwało nerwowe wyczekiwanie na coś nowego, napęczniałe od obawy, że pustka po teatralnym radykalizmie może wypełnić się tylko za sprawą buntu, negacji dorobku poprzedników. Ale nic podobnego się nie stało.

Pamiętam, że narodziny "nowego" zostały ogłoszone w styczniu 1997 roku po premierze "Bzika tropikalnego", jeszcze w Rozmaitościach kierowanych przez Piotra Cieplaka. Był to debiut podpisany pseudonimem Horst d'Albertis. Oczywiście i tak wszyscy wiedzieli, że twórcą przedstawienia jest Grzegorz Jarzyna, wtedy jeszcze student reżyserii krakowskiej PWST, uczeń Lupy. Nikt jednak nie przypuszczał, że już rok później obejmie on kierownictwo sceny na Marszałkowskiej.

Nigdy przedtem ani nigdy potem nie spotkałem się z podobnym entuzjazmem dla dzieła debiutanta. Nawet jeśli ten entuzjazm miał więcej z gorączkowego odreagowania i westchnienia ulgi niż trzeźwej oceny, trudno "Bzikowi..." odmówić jednego: zapowiadał nową TRadycję, która rodziła się właśnie nie poprzez odrzucenie, ale głębokie przewartościowanie teatralnego - za przeproszeniem - paradygmatu.

Czym jest więc TRadycja? To próba powrotu do teatru rozumianego zarówno jako autonomiczny fenomen świata widowisk, jak i współtwórca przestrzeni społecznej. Próba odnowienia dawnych teatralnych mocy, ale bez sentymentów, resentymentów, klapek na oczach i różowych okularów. Próba, której powodzenie zależało od przedefiniowania wszystkiego.

Próbowałem owo "wszystko" rozpisać na punkty. Oto efekt:

underground/marketing

off/mainstream

romantyczność/polityczność

ten sam/inny Inny

kryzys reprezentacji/otwarcie na uczestnictwo

opus/szkic

teatr/teatr?

wielki reżyser/młody dramaturg.

Zanim spróbuję wyjaśnić, o co mi chodzi w tych formułkach, chciałbym powiedzieć coś o roli łamania jednych pojęć przez inne. Otóż chodzi mi o to, że TRadycja rodziła się moim zdaniem poprzez wchłanianie przeróżnych sprzeczności, które artystom i osobnikom artystopodobnym zwykle nie dają spać po nocach. Ale w wypadku Tradycji efektem wchłonięcia nie była synteza czy inna proteza. TR chłonął sprzeczności, ale ich przez to nie znosił.

Ot, przykład najprostszy: przemianowanie Teatru Rozmaitości na TR Warszawa miało podwójne znaczenie. Z jednej strony było odcięciem się od tradycji, nowym początkiem i gestem niezależności wobec teatralnej nomenklatury. Prawdziwie undergroundowy gest, środkowy palec wystawiony w stronę czcigodnych instytucji teatralnych. Ale jednocześnie owe chrzciny nowego teatru, a raczej nowej dyrekcji, były sposobem na budowanie zupełnie nowej marki, z całą świadomością, co, jak i komu chce się zakomunikować i kogo tą przemianą "kupić".

Co ciekawe, inni próbowali naśladować ten gest, ale nigdy w pełni im się nie udawało. Bodaj jedyną pozostałością tych prób jest estetyka teatralnych stron internetowych. Nawet Stary rżnie z TR-u.

Jednocześnie pielęgnowanie tradycji offowego - jak ktoś napisał - bunkra nie przeszkadza TR-owi grać, kiedy trzeba, roli "wizytówki", towaru eksportowego, wykorzystywać media i być przez nie wykorzystywanym, gwiazdorzyć i grymasić. TR wciąż więc żyje w tej schizofrenii statusu i wizerunku, ale jest mu z tą schizofrenią do twarzy.

Bycie jednocześnie wewnątrz i na zewnątrz "systemu" życia teatralnego w Polsce ma zresztą wiele zalet. Na przykład można by traktować w kategoriach cudu fakt, że TR istnieje od dziesięciu lat i wciąż nie podzielił losu dyrekcji Trelińskiego w Operze Narodowej. Myślę, że to jednak nie cud, ale efekt tamtych chrzcin, a zarazem apostazji. Dzięki nim TR Warszawa nie ma przecież szansy zszargać czcigodnej tradycji Rozmaitości, funkcjonuje trochę na wariackich papierach i mimo wszystko sam siebie przedstawia (jeśli to akurat wygodne) jako zjawisko o podskórnym raczej wpływie na kulturę narodową, która rodzi się w większych i wygodniejszych salach.

Ale dajmy spokój taktycznym wybiegom. Bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie podważał znaczenia Tradycji w polskim teatrze ostatniej dekady. Ja bym to znaczenie opisał w ten sposób: po pierwsze TR wyskoczył z czegoś, co nazywane jest paradygmatem romantycznym polskiej kultury. Wyskoczył, nawet się specjalnie nie oglądając za siebie. A także - o co mam ciut pretensji - nie biorąc pod rozwagę ani na warsztat tego gestu. Bo przecież z naszego tzw. narodowego repertuaru zmierzył się dyrektor Jarzyna - krytycznie oczywiście - ze "Ślubami panieńskimi". Fredro, hm, panie dziejaszku, ale gdzie Słowacki, Mickiewicz, Wyspiański!

Nie chodzi mi w gruncie rzeczy o repertuar czy dyskurs, który nadawał spoistość i swoistość historii polskiego teatru ostatnich dziesięcioleci. Raczej o model relacji między teatrem i przestrzenią publiczną, jaki ów dyskurs narzucał. Była w nim i pretensja, i poczucie misji, i heroiczny wzór, który scena chciała narzucić widowni. A do tego wizja publiczności jako zbiorowości wykraczającej poza teatralną salę - w miarę jednolitej gromady, która wykonuje wspólne gesty podyktowane przez scenariusze naszych romantycznych niby-rytuałów.

Nie chcę powiedzieć, że TRadycja rozbiła ów model. Raczej wyciągnęła wnioski z jego nieaktualności. Przynajmniej częściowej. Bo w TRadycji z jednej strony mamy sceptycyzm wobec dawnego modelu bezpośredniego politycznego i społecznego zaangażowania teatru, z drugiej afirmację tego, co pozostało żywe z tamtej tradycji, a więc wizję teatru uczestnictwa. Jest ona szczególnie ważna w momencie, kiedy teatr dopada coraz poważniejszy kryzys reprezentacji, a rozumiem przez to pojęcie walkę teatru o własną tożsamość, podważaną i rozmywaną w świecie pączkujących fikcji. Nasze stare dobre uczestnictwo jest bodaj jedynym skutecznym lekiem, który pozwala teatrowi sobie z owym kryzysem radzić. Zacytujmy znowu Jarzynę: "Do dziś wierzę, że tajemnica teatru, to stawanie się, to wyłanianie z niebytu, dzieje się pomiędzy widownią a rampą teatru. Ta rampa była też w kościele. W kinie nie ma rampy, nie ma przepływu energii, tajemnica nie może się zdarzyć".

Ale owo uczestnictwo nie ma służyć już podtrzymywaniu i odnawianiu wspólnoty wokół trwałych wzorów i norm, ale ich nieustannemu podważaniu, krytykowaniu, redefiniowaniu. A zarazem lepieniu niejako od nowa efemerycznych form zbiorowego istnienia. Czyż nie to nazywamy dziś politycznością?

Najlepiej owa polityczność "odgrywana" jest w spektaklach Warlikowskiego (przepraszam za to redukujące streszczenie), w których doświadczeniem widzów staje się konfrontacja z głosem Innego. Innego Innego, którego obcość staje się tematem i krzyczącym problemem właśnie w okresie narodzin TRadycji: homoseksualisty, Żyda, kobiety w opresji i mężczyzny w depresji (nie tylko tego, który skazany jest na macpracę). Najważniejszym dla mnie przedstawieniem powstałym w ramach TRadycji była "Burza", o której reżyser mówił wprost, że była jego mierzeniem się z pamięcią Jedwabnego, a główne pytania, jakie zadawał Shakespeare'owi, dotyczyły możliwości zemsty, zapłaty i pojednania ponad tragedią.

Drugim są "Anioły w Ameryce", które mogły być równie dobrze "Aniołami w Polsce", ale nie są i Bogu dziękować. Bo w TR nie rozmawia się o Polsce - a przynajmniej rzadko - politykując. A kiedy dochodzi do podobnych prób, kończą się one niestety - jak w wypadku "Szewców" Klaty - klapą.

Ale przecież nie tylko Warlikowski oddawał na scenie głos Innemu. Jak opowiadał, "w przeddzień premiery Uroczystości, o wykorzystywaniu seksualnym dzieci, po raz pierwszy w Gazecie Wyborczej ukazał się artykuł o księdzu pedofilu. Jako teatr szliśmy w parze z mediami, z demokracją, czasem przed, bo media nie pisały jeszcze np. o homoseksualizmie. My jednak nie myśleliśmy kategoriami ogólnymi, co w Polsce zmienić, tylko podwórkowymi - co nas boli. Tu zebrała się grupa ludzi, którzy czuli się odszczepieńcami. [...] Nazywaliśmy to też przekraczaniem tabu, takie hasło krążyło po zespole".

Ale podkreślę raz jeszcze: TRadycja nie polega na redukcji teatru do jego roli społecznej, politycznej czy quasi-religijnej. TRadycja jest równoczesną pielęgnacją własnej heterogeniczności. I dowodem na to, że te sprzeczne na pozór dążenia nie muszą się ani znosić, ani zlewać.

Teatr TRadycji stara się raczej zachowywać równy dystans wobec biegunów wyznaczających sprzeczności, niż w pełni się w nie angażować i identyfikować z nimi. Charakterystyczny jest ruch, rodzaj powtarzającego się schematu zachowań, który można zaobserwować w dziejach TR: kilka kroków w jednym kierunku, zwiad na nowym terytorium i wycofanie się. Trudno więc mówić w TRadycji o ciągłości, konsekwencji, o jakichś okresach, które dawałyby w sumie obraz ewolucji.

Najważniejszym i jak na razie najbardziej owocnym z owych zwiadów są próby Grzegorza Jarzyny międzygatunkowych gier teatralnych. I chociaż jego "2007: Macbeth" lepiej moim zdaniem sprawdził się po prostu jako widowisko telewizyjne niż jako gra komputerowa w postindustrialnej przestrzeni, to już międzygatunkowości "Giovanniego" [na zdjęciu] jestem skłonny bronić do upadłego.

Takimi ruchami/gestami były też przygody TR Warszawa z przestrzeniami pozateatralnymi czy z nową polską dramaturgią. Kibicowałem zwłaszcza tej drugiej ekspedycji, której efektem była nie tylko seria premier i prób czytanych, ale i tom dramatów. Jednak moim zdaniem głównym efektem tej próby nie była wcale eksploracja, naciągnięcie sieci dyskursów na obszary wymykające się dotychczas teatrowi, ale utrwalenie i niejako usankcjonowanie przez Tradycję pewnego typu estetyki. Nazwałbym ją estetyką szkicu, kliszy, powtórzenia - a przy tym podatności na niedokończenie, niedomyślenie, niepewność. Świetną analizę jej płycizn i pułapek dała Dorota Sajewska w swoim eseju opublikowanym niedawno w "Krytyce Politycznej"2. Mógłbym tylko cytować, ograniczę się więc do stwierdzenia, że estetyka ta niestety narzuca się nie tylko teatrowi, ale również autorowi tego szkicu. Może da się pisać o TRadycji inaczej niż niezrównoważoną kreską. Może zasługuje ona na spójną i systematyczną analizę? No cóż, byłaby to jednak zdrada TRadycji.

1 "Bóg nie chodzi do teatru", [z Grzegorzem Jarzyną rozmawia Katarzyna Bielas], "Gazeta Wyborcza" 19 czerwca 2007.

2 Dorota Sajewska "Teatralny faszyzm przyjemności", "Krytyka Polityczna" nr 13/2007.

Paweł Goźliński - szef działu reportażu "Gazety Wyborczej", absolwent Wydziału Wiedzy o Teatrze Warszawskiej PWST, doktor Instytutu Badań Literackich PAN w Warszawie. Autor książki "Bóg Aktor. Romantyczny teatr świata" (2005).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji