Artykuły

Kaliskie Spotkania Teatralne. Dzień pierwszy

Można mieć wiele wątpliwości i zastrzeżeń dotyczących doboru repertuaru Kaliskich Spotkań Teatralnych, nie można jednak odmówić im różnorodności gatunkowej i formalnej - o pierwszym dniu 48. Kaliskich Spotkań Teatralnych pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Repertuar tegorocznego kaliskiego festiwalu to dziwna składanka. Z jednej strony najnowsza produkcja Jana Klaty, "Sprawa Dantona", absolutny zwycięzca festiwalu Klasyka Polska w Opolu, czy "Klątwa" Starego Teatru w Krakowie, ostatnio goszcząca na wielu ważnych festiwalach. Z drugiej - fakt, poza konkursem, ale jednak umieszczony w oficjalnym repertuarze - koncert Macieja Miecznikowskiego, z teatrem mający niewiele wspólnego. Pomiędzy tymi skrajnościami mieści się np. stary - bo mający ponad sześć lat - spektakl Teatru Polskiego w Poznaniu, "Martwa królewna" oraz świeże inscenizacje Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, czy Teatru Polonia z Warszawy. Oprócz różnic w metryczce spektakli można dostrzec też zróżnicowanie pod względem rodzaju wykonanej pracy. Konkurencja rozgrywa się pomiędzy dużymi prezentacjami zespołowymi (kaliskie "Ferdydurke czyli czas nieuniknionego mordu", łódzki "Makbet") i spektaklami bardziej kameralnymi, gdzie indywidualności aktorskie mogą skuteczniej dojść do głosu ("Mojo Mickybo" Teatru Krypta w Szczecinie, "Fernando Krapp napisał do mnie ten list" z kaliskiego teatru). Dopełnieniem konkursowego przeglądu są spektakle z gwiazdami w obsadzie: "Ucho gardło nóż", monodram Krystyny Jandy z Teatru Polonia w Warszawie, oraz "Kreatura, czyli zmierzch Sary" z PWST w Krakowie z Anną Polony w roli Sary Bernhard. Wisienką na torcie zdaje się być pokaz pracy Teatru Chorea z Łodzi, "Śpiewy Eurypidesa", a sporą zagadką - wrocławski spektakl "Wallstrasse 13".

Można mieć wiele wątpliwości i zastrzeżeń dotyczących doboru repertuaru Kaliskich Spotkań Teatralnych, nie można jednak odmówić im różnorodności gatunkowej i formalnej. Jak przełoży się to na kreacje aktorskie, czas pokaże, bez wątpienia, jednak należy przyznać, że przynajmniej kilka spośród prezentowanych spektakli to widowiska z wysokiej półki.

Festiwal otworzył najnowszy spektakl teatru gospodarzy, "Ferdydurke, czyli czas nieuniknionego mordu". Musical zrealizowany został jakby na przekór wymaganiom gatunkowym. Zazwyczaj musicale mają fabułę dość pretekstową, pozwalającą na zaprezentowanie widowiskowej scenografii, umiejętności zespołu tanecznego i wokalnego. Błaha historia pozwala skupić się widzowi na wizualnej stronie przedstawienia, wsłuchać się w songi i nacieszyć ucho jakością muzyczną. Tu jest kompletnie na odwrót.

Przedstawienie skupia się jedynie na pierwszej części powieści Gombrowicza. Wygrywa wszystkie tematy w niej obecne: pupa (niekiedy zastępowana bardziej swojską "dupą"), dojrzałość na siłę wbita w młodość, pułapka upupiąjacej edukacji. Całość rozgrywana jest w przestrzeni wielkiej klasy z piętrowo ustawionymi ławkami i katedrą profesorską lub na oddzielonym zasłoniętą kurtyną proscenium. Do tego istotne są umieszczone w lożach po dwóch stronach widowni stanowiska ciotek Józia (Juliusz Kubiak) oraz dyrektora (Lech Wierzbowski). Całość spektaklu zwieńczona zostaje kilkunastominutową sekwencją pojedynku na miny i następującym po nim spaleniem przez Józia podręczników (scena ta niebezpiecznie przypomina finał "Auto da fe" Pawła Miśkiewicza ze Starego Teatru w Krakowie).

Filozoficzny tekst Gombrowicza, wtłoczony przemocą w spektakl muzyczny, podany jest w taki sposób, że trudno zeń wyzyskać wiele. Songi są zwykle przeładowane treścią, która stawia opór percepcji; wobec wielu sensów widz musi skapitulować. Całość treściowa daje się zrozumieć tylko w ogólnym zarysie, mnóstwo szczegółów umyka lub nie dociera w całości. Wina w dużej mierze leży w samym zamyśle reżyserskim, trudno bowiem w libretcie musicalu (jego autorem jest Rafał Dziwisz) zawrzeć olbrzymi ładunek intelektualny, który niesie z sobą powieść, to przecież zupełnie inne formy. Po części jednak problem leży też po stronie aktorów. Nie wszyscy występujący są przygotowani do śpiewania: mają słabą dykcję, niedostatki emisyjne, fałszują, nie trzymają rytmu. Również układy choreograficzne nie wypadają równo. Czterech tancerzy teatru Tańca Alter, którzy niekiedy proponują nawet ciekawe pomysły choreograficzne, przegrywa ilościowo z zespołem aktorskim, który często jest niezgrany i nierytmiczny. Do tego niektóre układy taneczne prezentowane są w głębi sceny, równocześnie z intensywnymi działaniami na proscenium. Reżyser nie dopilnował, by aktorzy wzajemnie się nie zasłaniali, co sprawia, że wiele pracy włożonej w choreografię, przemyka niezauważenie.

Aktorzy - bo to ze względu na nich przecież przedstawienie zostało zaprezentowane - nie zawsze potrafią grać zespołowo (a na zespołowości spektakl jest oparty), są nieprecyzyjni i zaniedbują drobiazgi (wokalne, ruchowe), bez których jakość przedstawienia gwałtownie spada. Z całego spektaklu można jednak wydobyć kilka wyróżniających się ról. Z pewnością jest to Syfon w wykonaniu Szymona Mysłakowskiego. Skrępowany swoją fizycznością, obarczony brzemieniem kujona, trochę zniewieściały a trochę dziecinny, wywołuje wybuchy śmiechu wśród widzów i doskonale odnajduje się w konwencji musicalowej. Nawet gdy pojawia się w scenie zbiorowej, skupia na sobie uwagę. Z trudnego zadania nieźle wywiązał się również Juliusz Kubiak jako Józio. Jego bohater, choć obecny na scenie nieustannie, wiele czasu spędza na milczącej obserwacji akcji scenicznej, zajmuje któryś z brzegów sceny i po prostu patrzy. Gdy już jednak włącza się w akcję, jego postać jest pełnokrwista, w pełni zbudowana, z kilkoma porywającymi momentami (jak duet z Miętusem o ucieczce "do parobków", czy finałowy, kilkunastominutowy song towarzyszący pojedynkowi na miny).

Znakomitą kreację zbiorową stanowią Ciotki (później występujące jako żeńska kadra pedagogiczna). Pogrubione, zohydzone aktorki poruszają się niezdarnie, śpiewają falsetem, wymieniają między sobą drobne uwagi, reagują na siebie wzajemnie - są jak stado kolorowych ptaków, ożywiające przedstawienie. Zarówno jako ciotczany chórek, jak i w roli tańczących pedagożek, świetnie wyczuwają konwencję sceniczną, nie boją się śmiać z samych siebie.

I tak jakoś się dzieje, że w spektaklu o uwięzionych w chłopiętach mężczyznach to kobiety grają pierwsze skrzypce. To ich pojawienie się na scenie wprowadza energię i humor.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji