Artykuły

Żywot człowieka politycznego

"Obywatel M. Historyja" w reż. Macieja Kowalewskiego w Teatrze im. Szaniawskiego w Płocku. Pisze Milena Orłowska w Gazecie Wyborczej - Płock.

Reżyser mówił prawdę. "Obywatel M." nie jest sztuką o Leszku Millerze. Owszem, M. jest komunistą i często powtarza, po czym poznaje się prawdziwego mężczyznę. Ale to tylko sztafaż. "Obywatel M." to żywot człowieka politycznego.

W sobotę płocki teatr zaprosił na swoją najnowszą premierę - "Obywatela M. Historyję" autorstwa i w reżyserii Macieja Kowalewskiego. Historię, której inspiracją był życiorys byłego premiera Leszka Millera. Ludwik M. tak jak Miller pochodzi z małego miasteczka. Skończył zawodówkę i wieczorowe technikum. Pracuje w zakładach włókienniczych, a potem robi partyjną karierę. O Millera jednak wcale tu nie chodzi.

Ludwik M. to po prostu homo politicus - urodził się po wojnie, na ścianie w jego domu wisi jeszcze Piłsudski, a on potulnie mówi wieczorem paciorek, marzy mu się jednak kariera. Dlatego ćwiczy pilnie okrągłe komunały, ładnie się uśmiecha, mówi zawsze to, co ludzie chcą usłyszeć. Puste zdanka, początkowo toporne jak komunistyczny slang z lat 60., potem te śliskie, okrągłe, zręczne - wypisz wymaluj język dzisiejszej polityki.

Homo politicus tak naprawdę nie walczy o nic oprócz kolejnego awansu. Nie potrzebuje władzy dla realizacji swoich ideałów, bo jego ideałem jest władza. Ludwik M. wstępuje do partii, "bo sam przecież nic nie zdziała", pnie się po szczeblach kariery, mężni znosi porażki. Zesłany z komitetu centralnego do prowincjonalnych Siekierzyc pije wódkę na zapleczu święta warzyw i owoców i czeka na lepsze dni. W końcu zostaje premierem.

Przedstawienie wyraźnie dzieli się na dwie części - dzieciństwo i wiek męski. Ta pierwsza przypomina np. "Yesterday" czy "Marcowe migdały" Piwowarskiego. To zabawna, trochę nostalgiczna opowieść o dorastaniu w rozkwicie PRL-u, z magnetofonem Melodia, bzdurnymi apelami (tu będziecie śmiać się do łez), gitarą ze starego parapetu i potańcówkami w klubie Promyk. Druga część - wiek klęski - to mniej okazji do śmiechu. Ludwik robi karierę. Najpierw ma wątpliwości "do tego komunizmu", potem jest już tylko cyniczny. Dużo pije. Czuje się samotny. Prawi komunały, wije się, podlizuje. A mimo wszystko Kowalewski go broni. Nie ma sceny, w której M. stacza się na samo dno, w końcu staje się świnią. I tego wstrząsu brakuje, bez niego ta druga część nie wali między oczy, nie budzi dreszczy. A szkoda.

Przed premierą Kowalewski mówił "Gazecie", że jego receptą na sukces jest maksymalne zaangażowanie. I to widać. W warstwie literackiej - bo "Obywatel M." gładko sunie od momentu, gdy Ludwiczek skacze po tapczanie ze swoją mandolinką, przez chwile zwątpienia, kiedy wszyscy idą "na papieża", a on samotnie stempluje papiery w KC. I tak aż po finał, gdy wprost zza biurka premiera ląduje w Nie, finału nie zdradzę, podpowiem tylko, że Ludwik M. w odróżnieniu od swego pierwowzoru nie brata się z Samoobroną.

Są tam i zabawy językiem, i metaforyczna rola energii elektrycznej, i wizyjne sceny o podmorskiej żegludze. Przedstawienie jest też dopieszczone pod względem realizatorskim, mnóstwo w nim wspaniałych smaczków - podobały mi się i tleniony kok pani od polskiego, i tupecik wujka Zbynka, i napis "Pewex" na plastikowej torbie, którą tachał ze sobą anioł stróż naszego bohatera.

Aktorzy dają z siebie wszystko. Muzyka idealnie dopełnia całości. No i w finale brzmi "All You Need Is Love".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji