Nóż w sercu
SŁAWOMIR MROŻEK napisał "słuchowisko w czterech częściach", Jerzy Jarocki przemienił je w efektowny, dwugodzinny spektakl teatralny. Przygotowana w warszawskim Teatrze Dramatycznym prapremiera "Rzeźni" jest przedstawieniem, które powinno podobać się i publiczności, i krytykom.Znajdą też w nim argumenty na swoją korzyść antagoniści z przeciwstawnych obozów, doszukujący się głównych wartości teatru bądź w dobrym materiale literackim, bądź ciekawych inscenizacyjnych pomysłach, bądź wreszcie w interesującym aktorstwie. Spektakl wspiera się na nazwiskach wysokiej rangi (poza Mrożkiem i Jarockim: Łuczycka, Traczykówna, Holoubek, Szczepkowski, Zapasiewicz, a także scenograf Kazimierz Wiśniak, nie licząc nagrań krakowskiej orkiestry symfonicznej pod kierunkiem Józefa Radwana oraz partii wokalnej Haliny Słonickiej) - w każdej więc dziedzinie dostarczyć może satysfakcji. Ale właśnie dlatego nie wypada prawić pod jego adresem gładkich i oczywistych w tym wypadku komplementów typu "sprawna reżyseria", "ładna plastyka" czy "dobrze zagrane role".
"Rzeźnia" w Dramatycznym jest sprawna, ładna, i dobrze zagrana, a nawet więcej. Jest też - co dziś bardzo rzadkie - przedstawieniem, które stara się mówić o czymś, co wykracza poza ramy towarzyskich zabaw. Lecz z tym wszystkim budzi niedosyt, sprawia wrażenie dzieła, które mogłoby być znaczące, gdyby nie jakiś fałszywy ruch, kwestionujący w sporym stopniu jego wartość. Kto jednak go wykonał: autor czy reżyser?
Problematyka "Rzeźni" rysuje się jasno. Przebóstwienie kultury, kultura jako wartość absolutna, nadrzędna. Więc oczywiście krach, kiedy dochodzi do konfrontacji z "życiem", śmiercią, cierpieniem. To nasze stare doświadczenie wojenne i tuż powojenne. (...) Taka konfrontacja niszczy stary absolut i intronizuje nowy, dokładne więc przeciwieństwo starego. Wniosek współczesny: bądźmy zatem niekulturalni, a idąc jeszcze dalej, badźmy po stronie prawdy ostatecznej czyli śmierci (casus Manson kalifornijski). Tak to przynajmniej komentuje Mrożek. Bo w przedstawieniu rzecz się upraszcza.
Fabuła "Rzeźni" - podobnie jak fabuła wszystkich prawie sztuk Mrożka - łatwo poddaje się streszczeniu (w przeciwieństwie do różewiczowskich na przykład). Poszczególne etapy drogi wiodącej sterroryzowanego przez Matkę Skrzypka (od domowepo muzykowania poprzez sławę Maestro, co geniusz odkupił od Paganiniego, by później wprost z filharmonii rzucić sie w ramiona zwycięskiej Rzeźni z jej koncertami ,.na dwa woły, obuch, nóż i siekierę") - mają posmak inteligentnej i sarkastycznej komedii, która dopiero z perspektywy finału objawia swą dwuznaczność. Jest to schemat w dramstopisarstwie Mrożka częsty, obowiązujący jeszcze w poprzedzającym "Rzeźnię" - "Szczęśliwym wydarzeniu". I Jarocki do schematu tego się dostosowuje. W pozornej z intenciami tekstu i w rzeczywistej zgodzie z tym wszystkim, co sie o twórczości Mrożka zwykło - słusznie do tej pory - pisać. Tylko, że "Rzeźnia" wydaje się już zupełnie nowym utworem. Nie tylko dlatego, że nie jest sztuką sceniczna, ale także dlatego.
Jarocki ,,przerabia" rzecz przeznaczoną dla radia. Od lat jest znany jako wybitny adaptator, znajdujący, w sposób wręcz idealny, teatralne ekwiwalenty walorów literackich. "Rzeźni" nadaje "teatralności", która zdaje się sprawdzać szczególnie w części pierwszej: choćby w wyśmienitym pomyśle dwukrotnego pokazania koncertu orkiestry symfonicznej na scenie (chyba po raz pierwszy w dziejach teatrów dramatycznych). Widowiskowość wydaje się być - przynajmniej w założeniu - sprzeczna z materią słuchowiska, ale przecież Jarocki nigdy nie wymyśla niczego, co nie miałoby impulsu w teksie. W wypadku Mrożka ograniczał zresztą zawsze własną inwencję, słuchając bardzo wiernie didaska-liów: zarówno w "Policji" jak "Tangu". A didaskalia te w dramaturgii Mrożkowej są właściwie natury reżyserskiej. "Rzeźnia" jest ich pozbawiona - inscenizator musi je dopisać. Dopisuje tyle ile konieczne jest właśnie w "adaptacji": to o czym w radio się mówi - tu musi zostać pokazane. Nie wystarczą dwa całkowicie sprzeczne monologi Dyrektora. Ten gloryfikujący kulturę (ostateczny triumf nad mrokami natury... triumf ducha nad materią, triumf wiecznego miasta nad przemijającym barbarzyństwem). I ten drugi - kulturę już, odrzucający na rzecz "instynktów, pierwotnych wzruszeń i fundamentalnych przeżyć.
Prawda jest w rzeźni, dlaczego więc nie pokazać jej ludziom?" W słuchowisku jest to po prostu pytanie ilustrujące nową ideologię, lecz dla realizatora radiowego bez praktycznych konsekwencji. Ale w teatrze? Skoro widzieliśmy symfoniczny koncert, powinniśmy zobaczyć i mord rytualny na dwu prawdziwych wołach, z których pierwszy nosi imię ,,Beethoven", a drugi "Leonardo da Vinci". Ba, ale jak wprowadzić dwa szlachtowane zwierzęta na scenę? Trzeba poszukać więc namiastki: i Jarocki ją znajduje. Pokazuje maszynę"do zabijania", aktorom zdejmuje fraki a zakłada - jak chciał autor - skórzane spodnie, część widzów sadowi na scenie, parodiując ulubiony chwyt "nowego teatru" - tych parodystycznych elementów jest zresztą więcej. I natychmiast wszystko kojarzyć się poczyna z tzw. awangardową sztuką. Rzecz staje się jeszcze bardziej śmieszna niż w części pierwszej przedstawienia, toteż publiczność się śmieje (kto już dziś nie ma dość "awangardy"). I nawet samobójstwo Skrzypka nie robi wrażenia; jest też elementem tej tak zabawnej drwiny. Śmiech cichnie dopiero na samym końcu, gdy słychać hałas rozsypywanych po scenie noży i słowa Dyrektora: "Zabijać może byle kto, byle czym i byle kogo (...) Zabijać może każdy, każdy to potrafi". Ale choć nie brzmi to już wesoło, nie brzmi też naprawdę groźnie. Jest to efekt mocny może, ale całkowicie teatralny.
A wydaje się, że nie bez przyczyny Mrożek starał się ominąć właśnie teatr. Nie z tego zresztą względu, by słowo "teatralność" nie odpowiadało mu, bo skrywa pewną "sztuczność". "Rzeźnia" jest dlań czymś więcej niż utworem scenicznym, jest próbą wyjścia poza pewne ograniczenia, które narzuca scena. Bo przecież ów niedosyt, jaki odczuwamy po spektaklu, płynie nie tylko z winy reżysera, choć "Rzeźnia" na pewno nie należy - przynajmniej w całości - do jego najlepszych przedstawień (będąc jednym z ciekawszych w sezonie). "Winę" znaczną ponoszą tu tzw. "prawa teatru". Sytuacja wyjściowa "Rzeźni" (dorosły mężczyzna pod pantoflem matki), która w lekturze jest po prostu pewną sytuacją, w teatrze musi się więc przemienić w sytuację komediową - podobnie jak większość pozostałych, a Mrożkowi nie chodzi już o komizm. W teatrze to, co ogólne, musi stać się albo całkiem konkretne, albo bardzo metaforyczne - Mrożek zaś od metaforyczności się obecnie odcina, a o konkret mu nie idzie. W teatrze postać zagrana nabiera cech aktora, który ją kreuje; a Mrożek pisze, iż nie jest to utwór o ludziach, tylko o sprawach. Itd., itd.
Dochodzą do tego jeszcze pewne niedoskonałości tekstu. Są to niedoskonałości specjalnej natury. Kiedy bowiem autor "Rzeźni" wyznaje, iż traktował ją jako utwór - ubocznie i bez przekonania i że jej wszystkie wady jako utworu literackiego są świadome - to nie należy wyznania tego traktować jako kokieterii. Wady "Rzeźni" "jako utworu literackiego" są nie tylko świadome, ale i widoczne - a gdy utwór ten traktować jako "scenariusz teatralny", stają sią jeszcze bardziej uderzające
(na przykład pewna niejednolitość części czwartej - II akt przedstawienia - i jej wątłość konstrukcyjna w stosunku do dwu pierwszych). A przecież "Rzeźnia" jest jednym z najważniejszych tekstów Mrożka, a zarazem jednym z najbardziej melancholijnych. Można by rzec, że jest tekstem w jakimś sensie tragicznym, a zarazem aktem odwagi, podobnie zresztą jak zamieszczane od mniej więcej roku w "Dialogu" - tzw. "Małe listy" tego pisarza. Wydaje się, że "Rzeźnia" jest dokumentem równie wstrząsającym, jak poezje Różewicza w tym czasie, gdy ze swej niewiary w słowo nie uczynił jeszcze maniery. Mrożek co prawda w słowo wierzy, ale generalnie wydaje się pozostawać w stanie niewiary - nie jest to już bezbolesna niewiara sceptyka. I nie ma tu nic do rzeczy, że właśnie teraz po nieudanej "Poczwórce", nie najlepszym "Drugim dniu" i "Szczęśliwym wydarzeniu", stworzył dzieła od czasu "Tanga" najwybitniejsze: poza "niepełną literacko" "Rzeźnią" - "Emigrantów".
I właśnie tego spektakl nie przekazuje; nie czuje się też, iż jest to utwór powstały już po rozstaniu się Mrożka z "groteską". "Rzeźnia" jest napisana w stylistyce trudnej do przekazania (kto wie, czy sprawdziłaby się i w słuchowisku), o wiele trudniejszej niż np. "Tango". Nic dziwnego, że sprawia trudności inscenizatorowi nawet tak wnikliwemu i biegłemu jak Jarocki, i aktorom tak świetnym i wytrawnym. Tych "trudności" nie czuje się zbyt wyraźnie, wszystkie role zagrane są przecież, z punktu widzenia sztuki aktorskiej, bardzo dobrze, a trzy - męskie - wręcz znakomicie. Naprawdę bliski intencjom tekstu wydaje się jednak tylko Zbigniew Zapasiewicz; Andrzej Szczepkowski ujawnia zbyt wyraźnie swój dystans wobec kolejnych postaw, które kreuje; rozkłada akcenty, w zgodzie z poglądami Mrożka, lecz trochę w niezgodzie z jego bohaterem. Zaś Gustaw Holoubek w ogóle rozsadza rolę: nasyca ją nadmiernie sobą, ta rola jest dlań za mała, za uboga - przynajmniej w części pierwszej, potem wszakże - jedyny - utrafia w nurt podskórny sztuki: tragiczność.
Piszee w swym komantarzu do "Rzeźni" Mrożek: "Zdaje mi się, jakoś mi się wydaje, że obecnie ludzie chcą słuchać o sprawach poważnych serio, chcą mieć wrażenie, że ten kto mówi, bierze odpowiedzialność za to co mówi". Istotnie wielkie "Nie Serio", któremu ulegli od dawna zarówno twórcy jak publicyści, wydaje się już nazbyt niebezpieczne. Zwracał na to uwagę w teatrze nieraz Swinarski, zwracał filmowym "Weselem" Wajda. Gęby zajęły miejsce twarzy. Coraz częściej słyszy się (dosyć ciche) nawoływania o przywrócenie właściwych proporcji. Czy jest to jednak możliwe? Nie tylko w sztuce, także w życiu?
Rozlegają się raz po raz głosy nawołujące do powrotu do tzw. rzeczy "normalnych". Do realistycznej scenografii, powściągliwej reżyserii, sztuk dobrze skrojonych i o "życiu". Odwrót od groteski, abstrakcji, surrealizmu, metafory i czego tam jeszcze. Mówić "realistycznie" to dla wielu znaczy mówić "wprost". Ale o czym?
Walkę z "gębą" wieść można nawet wówczas, gdy samemu pod ową "gębą" nie ma się już nic. Ale będzie to zawsze walka wyłącznie o konwencje, a nie o sensy. "Rzeźnia" jest sztuką wymierzoną w pierwsze, w obronie drugich. Nie chodzi o to, na ile śmieszna wydaje się komuś "awangarda", czy na ile "nudno" brzmi dla innych klasyczna muzyka czy klasyczny poemat. W sztuce przywykło się szukać "prawd ostatecznych". Mimo całej rewolucji, jaką wydaje się czasem "tradycyjnej" kulturze, mit "prawdy ostatecznej" pozostał. Jeżeli ideałem literatury jest wyrażenie prawdy ostatecznej, to jaka literatura może się równać z nożem, który jest w sercu?... nóż w sercu jest teatrem doskonałym... zamiast aktów skomplikowanych, przedstawiających i nieskutecznych, nastąpi akt prosty, dosłowny i skuteczny... teraz nastąpi prawdziwe uczestnictwo wszystkich we wszystkim, rzetelna komunia. To już nie jest po prostu kpina z nowych "awangardowych" czy parateatralnych doktryn: kpina taka byłaby zbyt płaska. To przestroga serio: przed Niemowlęciem ze "Szczęśliwego wydarzenia", które oto zbroi się w ideologię.