Artykuły

Paź figo-fag

235. Krakowski Salon Poezji. Wiersze perskie czytali: Natalia Strzelecka, Przemysław Chojęta, Krzysztof Piątkowski. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Ani trochę bym się nie zdziwił, gdyby ostatniej niedzieli, powiedzmy o 11.00, aktor Krzysztof Piątkowski w foyer Teatru im. J. Słowackiego okno naraz otworzył, na parapet wlazł, odbił się malowniczo, łapkami trzepocząc przefrunął kilkanaście metrów i na ramionach kamiennego popiersia Aleksandra Fredry osiadłszy - stamtąd odczytywał nam liryki perskie, przyniesione w "dziobku". Tak dalece bym się nie zdziwił, że teraz ni w ząb nie pojmuję, jakim cudem usiedział na miejscu.

Siedział. Dostojnie, spokojnie, cierpliwie. Siedział, a gdy czas jego występu przychodził, wstawał, do mikrofonu sunął i albo sam, albo z Natalią Strzelecką, bądź też z nią oraz Przemysławem Chojętą na głosy odczytywał starożytne wiersze plemienia egzotycznego tak, że bardziej egzotycznym być nie można. Z lewej Strzelecka - jak zwykle taktowny umiar intonacji, rytualna elegancja gestu, spojrzenia, warg. Z prawej Chojęta. Co rzec? Za mało go znam, żeby pewność mieć, ale w aktorstwie jego jest coś z dyskretnej goryczy jakiegoś wiecznie uśmiechem Giocondy uśmiechającego się młodego barona o źrenicach tak jasnych, że prawie śnieżnych. A w środku - on. Piątkowski. Wyborny "czub", po którym wszystkiego można się spodziewać, głównie zaś - nieoczekiwanego.

Tu wytworna perska poezja miłosna, strofy Hafiza i legendarnego Dżalaloddina Rumiego - a tu aktor, który może pofrunąć na Fredrę albo zjeść żyrandol, albo panią Irenkę poprosić o rękę, albo sto tysięcy podobnych słowiańskich dziwności uczynić. Tu wybitni fachowcy od irańskiej muzyki - Mariusz Koluch, Jacek Ziobro i Anna Marcinowska - co z tajemnych irańskich przedmiotów muzycznych o zdumiewających imionach daf, ney, robab, tar, setar i tanbur dobywają brzmień cudownych, na naszych ziemiach nieznanych - a tu nasz Krzyś gotów sobie rzepki z kolan wyjąć i wystukać nimi coś dokumentnie nie na miejscu, dajmy na to "Czerwone maki na Monte Cassino". Tu wersyfikacja misterna jak szwajcarskie zegarki, z grubsza tysiącletnie wersy wręcz łaknące wrodzonej elegancji Strzeleckiej i "baronostwa" Chojęty - a tu mikrus psotny, potencjalny anarchista aktorstwa, smyk węszący, jakie by tu na scenie "jajka" wesołe odstawić, jak język pokazać, bądź oczko puścić ku damie drzemiącej w pierwszym rzędzie, jakim gestem, piskiem, albo innym slapstikowym fikołkiem balon Świątyni Sztuki przekłuć i świeżego powietrza wpuścić...

Piątkowski może wszystko... I właśnie tu tkwi sedno tego aktorstwa przedziwnego. Otóż, sedno brzmi: Piątkowskiemu najwyraźniej wystarcza, że może. Wie, że może, czuje, że może - więc nie musi robić. Nie musi, bo ma pewność, iż sama ta energia potencjalna jego nigdy w czyn niewprowadzanych "szajb" scenicznych - z tekstem mówionym, graną rolą, kostiumem, kolegami aktorami, rekwizytami, muzyką, światłem, tak i tak tworzy fuzje niebywałe, po cóż więc się wygłupiać i turbować z ucieleśnianiem "szajb"?

Tak z Piątkowskim było od debiutu w "Krainie kłamczuchów" Macieja Wojtyszki na Scenie Miniatura Teatru J. Słowackiego. Tak z nim było zapewne od zawsze, tak pozostanie i tak też sprawy miały się w niedzielny poranek, na Salonie Poezji zatytułowanym "Dywan perski". Jeden z wierszy Dżalaloddina Rumiego Mariusz Koluch odśpiewał tak, jakby to była długa, misterna, wszelkie sekrety miłości duchowej i cielesnej odkrywająca mantra, ciemna, bezlitosna, chłodna, piękna. Wykonanie to, pełne dalekowschodnich intonacji sakralnych i uniesień cokolwiek transowych, jest pewnie blisko, bardzo blisko istoty fraz Rumiego. Może nawet nie da się prawdziwej natury wierszy tych oddać lepiej. Elegancja Strzeleckiej, "baronowość" Chojęty, wokalne lewitacje Kolucha... Nie, lepiej z pewnością się nie da.

Tyle że obok stoi mikrus, paź w białych portkach, szerokich niczym "dzwony" dzieci-kwiatów, o kieszeniach zdobionych podobiznami roślin, stoi i pozwalając, by mu w uśmiechu wyliczanka "figo-fago, kawa Marago" zagościła - recytuje tysiącletnie wersy o miłości kolosalnej. I nic wielkiego się nie dzieje. Tyle tylko, że ze słów, co mają szlachetność starożytnych płaskorzeźb perskich, na chwilę "kamienność" opada. Nabierają zwykłości. I między literami widać czyjeś miękkie palce na czyjejś ciepłej twarzy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji