Artykuły

Męczeństwo jako rodzaj masochizmu

"Justyna" w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze im. Horzycy w Toruniu. Pisze Grzegorz Giedrys w Gazecie Wyborczej - Toruń.

"Justyna" - nowy spektakl Teatru Horzycy - zadaje wiele pytań: o naturę Boga i człowieka, pochodzenie zła. Mimo wszystko mówi niewiele nowego w sprawach fundamentalnych i filozoficznych.

Przedstawienie powstało na podstawie debiutanckiej noweli słynnego oświeceniowego skandalisty markiza de Sade. Twórcy spektaklu mogli więc postawić na jeden z najważniejszych walorów literackiego pierwowzoru: prowokację obyczajową. Marcin Wierzchowski - autor udanej toruńskiej inscenizacji "Medei" Eurypidesa - nie odczytał w ten sposób opowieści o niewinnej dziewczynie, której młodość na zawsze przekreśliły gwałty, orgie, cielesne i psychiczne upokorzenia. Reżyser woli prowokować intelektualnie.

Justynę (w tej roli Mirosława Sobik) poznajemy jako nastolatkę, którą nieustannie spotykają nieszczęścia: choroby, poważne i mniej poważne wypadki. Nie narzeka, z humorem i sentymentem wspomina, jak dotkliwie poparzyła stopy i spaliła włosy. Ten opis małych dziecięcych dramatów jest punktem wyjścia do budowania całej postaci. Justyna pomaga ofierze pobicia, mężczyzna porywa ją do swojej posiadłości, gdzie zepsuci libertyni każą dziewczętom uczestniczyć w orgiach i sodomii.

Bohaterka traktuje swoje doświadczenia jako wielką próbę. Jej Bóg milczy, ale ona i tak w myślach do niego się zwraca. Rozumie każde jego posunięcie i wszystkim jego wyrokom poddaje się bezwolnie. Justyna nie jest biblijnym Hiobem - przedmiotem bosko-szatańskiego zakładu o trwałość i bezwarunkowość wiary. Swój ból ubiera w wyćwiczone pozy męczeństwa, wierzy w logikę zbawienia poprzez cierpienie, które tu nie uszlachetnia, nie jest bohaterskie, a zostawia po sobie jedynie pasmo trwałych zniszczeń.

Spektakl podejmuje liczne wątki religijne. Przede wszystkim gdzieś podskórnie daje się z niego wyprowadzić myśl, że męczeństwo, asceza, post - to, co Kościół podnosi do rangi absolutnej cnoty - są rodzajem masochizmu. Jedną z najmocniejszych kwestii w sztuce jest oskarżająca wypowiedź Braschiego (Paweł Tchórzelski), który w papieskich szatach wyznaje cały katalog grzechów Kościoła: od tych, które wywoływały pierwsze schizmy w jego łonie, aż po współczesne skandale obyczajowe. Niestety, ten mocny fragment brzmi jak tani komentarz prasowy ułożony w kształt "mea culpa".

"Justyna" przedstawia swoistą teodyceę. Na początku charakterystyki Boga Bressac (bardzo dobra rola Pawła Kowalskiego) wymienia z pasją całą listę starotestamentowych okrucieństw, których dopuścił się lub zainspirował Pan. Tysiące giną niepotrzebnie, bo nie potrafiły poprawnie wymówić jednego słowa. Z tych obrazków wyłania się spójny obrazek bóstwa: wszechmocnego i nadużywającego swojej potęgi, stanowczego, ale i takiego, którego jeden kaprys zapowiada koniec cywilizacji i narodów. "Justyna" stawia jeszcze jedno pytanie, którego interpretacja przez lata zdążyła obrosnąć w komunały: to "unde malum?", skąd zło? Skoro Bóg jest nieskończenie dobry, dlaczego na świecie istnieje tyle zła? Dlaczego człowiek jest istotą omylną, chwiejną, skłonną ku złu, skoro stworzyła ją nieskończona miłość Boga?

- Człowiek jest z natury zły - zdaje się odpowiadać Wierzchowski, który sięgnął po dziecięce zabawy, aby pokazać, że relacje międzyludzkie nie różnią się od tych ze świata zwierząt i opierają się na ukrytej dominacji lub submisywności. Julietta (Aleksandra Lis) każe Justynie udawać psa. Dziewczyna przechodzi drastyczną tresurę: pada, leży, wstaje, daje głos, goni własny ogon - coraz szybciej, aż do wyczerpania. Później jej pani kładzie się na niej i symuluje stosunek płciowy. Justyna chętnie włącza się do zabawy. Chce, żeby Julietta wytrzymała dziesięć minut, klęcząc na krześle w niewygodnej pozycji. Katowana nie radzi sobie z bólem, płacze. Zabawa w pana i sługę łudząco przypomina współczesne techniki tortur i przesłuchiwań. Upokarzające czynności seksualne, udawanie nieczystego zwierzęcia, wymuszone stanie - to widzieliśmy na zdjęciach z irackiego Abu Ghraib.

W "Justynie" teatr rodzi się na naszych oczach. Spektakl przypomina gatunkowo "work in progress" ("pracę w trakcie") i niektóre fragmenty sprawiają wrażenie improwizowanych. Wierzchowski, aby opowiedzieć historię, rwie akcję na etiudy, innym razem stawia na linearność, pozwala sobie na liczne retardacje, czasami mocno przyspiesza, a od stylistycznej konsekwencji woli operowanie różnymi kategoriami estetycznymi, nastrojami i dykcjami. Kilka rozwiązań inscenizatorskich zachwyca. Niektóre żenują. Za każdym razem, gdy Justyna zastyga w religijnej ekstazie, tłumek libertynów udaje zbiorowy akt seksualny.

Formuła spektaklu musiała być wymagająca dla aktorów, którzy, odgrywając kolejne przestępstwa jak uczestnicy wizji lokalnej, bawili się w teatr. To uzasadnia także plastyczny kształt przedstawienia: minimalistyczną, precyzyjną i oszczędną scenografię. Bez wątpienia Mirosława Sobik wcieliła się w najlepszą rolę w swojej dotychczasowej karierze w Teatrze Horzycy. W jej Justynie spotyka się dziecięca naiwność i dojrzała refleksja nad własnym ciałem, konfesyjny spokój z gwałtownością buntu.

Przedstawienie Wierzchowskiego zadaje wiele pytań: o naturę Boga i człowieka, pochodzenie zła. "Justyna" mówi niewiele nowego w sprawach fundamentalnych i filozoficznych. Poprzestaje jedynie na artykulacji niezmiennych ludzkich wątpliwości za pomocą nowego języka i nowych rekwizytów. Szkoda tylko, że dzięki współczesnemu kostiumowi w tym wypadku niepewność w głosie człowieka brzmi fałszywie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji