Artykuły

Nawrócony

W połowie lat 70. o dokonaniach pozaartystycznych RYSZARDA FILIPSKIEGO mówi się z zażenowaniem. A to, że podczas kręcenia filmu wywiesił na drzwiach napis: "Żydom wstęp wzbroniony", a to, że publicznie znieważył Ewę Demarczyk za włączenie do repertuaru żydowskiej pieśni, a to, że jego koledzy w wysokich butach wojskowych i bryczesach pobili na ulicy przechodnia.

Kim jest dziś mocny facet polskiego kina z przełomu lat 60. i 70.? Radykał spod narodowo-partyjnego sztandaru, piewca munduru i wojska, człowiek wzbudzający skrajne emocje?

"Mamy coś!" - inspektor Ryszard Grodzki kładzie na stole teczkę z dokumentami. Różni się od pozostałych bohaterów serialu "Kryminalni": jest sporo starszy, ma na sobie ciemny garnitur. Grodzkiego gra Ryszard Filipski.

Na stronie serialu napisano: "to artysta, który uważa, że zawód aktora jest zawodem niepoważnym, jednak podkreśla, że może stać się posłannictwem. Udowodnił to wielokrotnie sugestywnymi, pełnymi życia rolami: Grota-Roweckiego, Hubala, Piłsudskiego. Postać Filipskiego nieodłącznie kojarzy się widzowi z patriotyzmem, niezłomnością, doskonałym warsztatem".

Dorota Landowska zapamiętała moment, w którym Filipski podczas przerwy śpi na stojąco. Aktorzy wiedzą, że na planach filmowych to właśnie czekanie pochłania najwięcej czasu. Umiejętność szybkiej regeneracji sił w trakcie czekania mają tylko najlepsi.

A Filipski jest najlepszy.

Udusić jedną panią

- Poznałem Ryszarda Filipskiego w 1955 r.

na planie "Godzin nadziei", gdzie byłem asystentem Jana Rybkowskiego - opowiada reżyser Bohdan Poręba. - Film opowiadał o międzynarodowej grupie uchodźców, którzy zostali zaatakowani przez uzbrojone bojówki esesmanów. Debiutując, Filipski był jeszcze studentem krakowskiej szkoły teatralnej, w filmie zagrał epizod, jego nazwisko nie pojawiło się w czołówce. Miał 21 lat. Filmu i roli nikt już dziś nie pamięta. Ale Filipski rzucał się w oczy. Lwowiak, syn tramwajarza, absolwent krakowskiego gimnazjum pijarów, uczestnik jezuickiej krucjaty eucharystycznej.

- Narzucał swoją indywidualność. We wszystkim musiał być pierwszy, najlepszy - opowiada krakowski znajomy.

Dwa lata później debiutuje na scenie: gra Valorina w "Ich głowach" Marcela Aymé w reżyserii Jerzego Antczaka w łódzkim Teatrze Satyry. To ważne spotkanie: Filipski nie lubi mówić o mistrzach, ale wielokrotnie wymienia to jedno nazwisko.

Z Łodzi wraca do Krakowa. Gra w Teatrze Bagatela, potem w Starym Teatrze, u Swinarskiego i Jarockiego. - Odmówiłem Szajnie i Kantorowi - powie później o swoich artystycznych wyborach. Sporo grywa w filmach, obsadzany w rolach twardzieli i czarnych charakterów. W Ameryce grałby w westernach, w PRL wciela się w postaci kapitanów milicji, agentów kontrwywiadu, zdemobilizowanych weteranów wojennych. "Rola niewielka, ale dla filmu ważna, a dla pana to drobiazg: trzeba udusić jedną panią" - tak mniej więcej brzmiała typowa propozycja.

Reżyser Janusz Majewski po latach wystawi jego aktorstwu znakomitą opinię: "Był w moim przekonaniu jednym z najlepszych, najbardziej filmowych aktorów, jacy pojawili się w Polsce. Był kimś takim jak Jean Gabin czy Spencer Tracy lub teraz Gérard Depardieu. Sama prawda, silna osobowość, budzący zaufanie zabijaka. Emanowała z niego siła i wiarygodność, niezależnie od tego, czy grał postać pozytywną, czy negatywną".

W 1966 r. Filipski powołuje do życia własny teatr: er-ef 66. Od miasta Krakowa dostaje pomieszczenie w podziemiach Muzeum Etnograficznego przy placu Wolnica. Ściąga kilku aktorów: Jerzego Braszkę, Henryka Giżyckiego, a przede wszystkim Andrzeja Kozaka. Kierownikiem literackim er-efu zostaje Ryszard Gontarz, w 1968 r. autor najbardziej zajadłych tekstów antysemickich. Przez wiele lat najbliższy przyjaciel Filipskiego.

Teatr jest radykalny i zaangażowany politycznie. Wystawia monodramy oparte na prozie hołubionego przez władze Andrzeja Brychta ("Raport z Monachium") i felietonach Krzysztofa Teodora Toeplitza. W deklaracji programowej przesłanej do Wydziału Kultury Rady Narodowej Krakowa z 6 stycznia 1970 r. czytamy: "teatr polski ma w swoim łonie bardzo wielu obcych i wrogo ustosunkowanych do polskiej kultury ludzi (...) musi znaleźć swoje miejsce w odbudowie polskiej świadomości (...) jako pełnosprawne narzędzie socjalistycznej propagandy".

W listopadzie 1972 r. er-ef wystawił monodram "Ja i mój brat" - polemikę z antologią Władysława Bartoszewskiego i Zofii Lewinówny "Ten jest z ojczyzny mojej" o pomocy niesionej przez Polaków Żydom w latach II wojny.

Bohdan Poręba: - Spektakl zaczynał się zdaniem: "Był kiedyś taki mur, który nie dzielił, lecz łączył". To był chorał na cześć ginącego narodu oparty na autentycznych tekstach Żydów powstałych w getcie. Ukazywał pomoc Polaków, ale i rolę żydowskich kolaborantów. Ponieważ jako pierwszy pokazał policję żydowską, zaczęła się na Filipskiego nagonka.

Filipski: "Nie powiedziałem w tym spektaklu niczego innego niż to, co pokazał Roman Polański w Pianiście, z tą różnicą, że ja to powiedziałem 31 lat wcześniej".

Jeśli wierzyć relacjom ówczesnej prasy, spektakle szły przy pełnej sali. Ale trudno znaleźć kogoś, kto je oglądał. - Nie byłem tam ani razu. O ile pamiętam, moje pismo nie zamieściło ani jednej recenzji er-efu - mówi Zygmunt Greń, wieloletni recenzent teatralny "Życia Literackiego". - Przyzwoici ludzie nie chodzili do tego teatru - komentuje krótko Tadeusz Nyczek.

Andrzej Kozak, obok Filipskiego najbardziej znany aktor er-efu, na propozycję rozmowy reaguje emocjonalnie: - Nie chcę o tym słyszeć. To zamknięta sprawa.

Tadeusz Kwinta mówi trochę więcej:

- Rysiek miał w sobie niezaprzeczalny urok osobisty. Namówił mnie, zgodziłem się. Rozeszliśmy się dość wcześnie, ja wyjechałem do Warszawy, od tego czasu nie mieliśmy kontaktu. O mojej roli w er-efie mogę powiedzieć tyle: nawet król musi mieć swojego błazna. Wtedy to on był królem, ja błaznem. W sumie to epizod w mojej karierze. Nie ma do czego wracać.

W "Dzienniku 1976-77" Marian Brandys zapisał: " Przed 1968 r. Rysiek Filipski miał wśród krakowskich kolegów opinię bardzo zdolnego aktora, dobrego kumpla, ale człowieka niezbyt mądrego i nałogowego alkoholika (...). Polityką się wtedy nie zajmował (...). Jego posłannictwo polityczne ujawniło się dopiero w marcu 1968, kiedy to propaganda partyjna doszła do wniosku, że przyczyną wszelkiego zła w PRL byli Żydzi. Zaczęto naraz mówić o dziwnym teatrzyku grupującym kilku aktorów uchodzących za szowinistów i zoologicznych antysemitów, a podających się równocześnie za żarliwych komunistów".

Żydzi stają się obsesją Filipskiego. Jak pisze aktor Jerzy Karaszkiewicz we wspomnieniowej książce "Pogromca łupieżu": "Ryśkowi odbiło na antyniemieckość i antysemityzm jednocześnie. (...) Kiedyś siedzieliśmy sobie w większym gronie kolegów, a Rysio Filipski oznajmia, że ma listę polskich artystów i pisarzy, którzy są Żydami. Zaczęliśmy domagać się tych nazwisk. Rysio poszedł po te swoje dokumenty, a ja (...) zacząłem parodiować te jego idiotyzmy. On cichutko pojawił się z powrotem i usłyszał, jak ja sobie z niego dworuję. Podszedł, spojrzał na mnie jak na padlinę, otworzył zeszycik i pod K wpisał mnie na Żyda".

Na koniu, z wilczurem

W 1973 r. Filipski zagrał rolę życia: Hubala. Film wyreżyserował Bohdan Poręba.

- Mój problem z Hubalem polegał na tym, że walczyłem z jego mitem jako watażki i warchoła - opowiada reżyser. - Chciałem, zgodnie z prawdą, aby w moim filmie był to bohater postępujący racjonalnie, zgodnie ze sztuką wojskową. Wiedziałem, że nikt nie zagra tego tak jak Filipski, bo jego nie trzeba było uczyć, czym jest patriotyzm. Uparłem się i postawiłem na swoim, choć proponowano mi nawet Englerta czy Pawlickiego, żeby tylko Filipski nie dostał roli.

Autor scenariusza, Jan Józef Szczepański wycofał swoje nazwisko, kiedy Poręba dokonał zmian w tekście. Drugim powodem była osoba odtwórcy głównej roli.

Ale Filipski zostaje obsypany nagrodami: "Gwiazda Filmowego Sezonu" na festiwalu w Łagowie, "Złota Kamera" miesięcznika "Film" dla najlepszego aktora, Nagroda Ministra Obrony Narodowej I Stopnia. Okres po premierze "Hubala" był szczytem jego kariery i popularności. Nie tylko znakomicie zagrał, co przyznają wszyscy, ale identyfikował się z rolą. To wtedy zaczął ubierać się po wojskowemu. "Filipski wprowadził dla swoich aktorów strój na poły wojskowy i wojskowy rygor - pisał Marian Brandys. - Rankiem wiódł ich na nabożeństwo do jednego z kościołów krakowskich. Ćwiczył w jeździe konnej i musztrze. Na koleżeńskich popijawach śpiewano wojskowe piosenki, a wśród nich szczególnie popularną: Bolszewika goń. Aby stać się jeszcze podobniejszym do majora Hubala, kupił sobie wierzchowca i odbywał nim przejażdżki po Krakowie pod strażą potężnego wilczura".

Filipski jest ważną, wpływową osobą. Wraz z drugą żoną, Martą, zajmuje piękne mieszkanie po Ludwiku Solskim przy ulicy Solskiego (obecnie św. Tomasza), kilkaset metrów od siedziby Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Po cichu mówi się, że to stamtąd ma poparcie, że jest powiązany ze skrzydłem narodowych komunistów Mieczysława Moczara.

Nie jest jedynym ambasadorem ministra spraw wewnętrznych w świecie kultury. Ale to o nim w Krakowie mówi się, że jest pupilkiem ubecji.

Po Hubalu jest na tyle pewny swoich wpływów, że rozpoczyna starania o objęcie dyrekcji Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Józef Tejchma, minister kultury, wicepremier i członek Biura Politycznego KC PZPR, podobno miał opory, ale w końcu złożył podpis pod nominacją. Filipski ma patronów w najwyższych władzach partyjnych, ale nawet oni to, co robi, oceniają bez złudzeń. Już po sukcesie "Człowieka z marmuru" Wajdy ówczesny wiceminister kultury Janusz Wilhelmi powiedział cynicznie: "Zmuszę Wajdę do sfilmowania Naszej szkapy Konopnickiej, a Filipski wyreżyseruje Przedwiośnie - i niech się wtedy ścigają".

Za czasów Filipskiego Ludowy stał się tubą gierkowskiej propagandy. Wystawia widowiska: "Dziś do ciebie przyjść nie mogę" (zagrane 206 razy) oraz "Naszą patetyczną" - utwór poetycki o pierwszym sekretarzu partii, napisany przez Ryszarda Gontarza (pod pseud. Jana Bijaty).

Bożena Adamek była jedną z kilku osób, które przyjęły u niego pracę. - Byłam debiutantką, a on był znanym i bardzo dobrym aktorem. Zadzwonił do mnie, zaproponował etat. Miałam inną propozycję, ale zdecydowałam się pójść do niego, bo dał mi mieszkanie. Po kilku miesiącach zorientowałam się, że wymaga ode mnie rzeczy, których robić nie mogę. Postanowiłam odejść, ale okazało się to niełatwe. Pojechałam na rozmowę z Zygmuntem Hübnerem do Powszechnego. Wszystko było dobrze do momentu, kiedy nie padło pytanie o miejsce aktualnej pracy. "To wykluczone - powiedział. - Nie wezmę nikogo od Filipskiego". Uratował mnie Krzysztof Jasiński: na dwa lata przyjął do Teatru Stu, a stamtąd, już nieskażona współpracą z Filipskim, mogłam się przenieść gdzie indziej.

- To był błąd, wybraliśmy niewłaściwy teatr, zapłaciliśmy za to, bo środowisko poddało nas ostracyzmowi - mówi dziś Adamek. - Ale proszę pamiętać, że Filipski wówczas wiele znaczył i wiele osób sporo mu zawdzięcza. Nie rozumiem tych, którzy dziś mówią o nim wyłącznie źle.

W połowie lat 70. o jego dokonaniach pozaartystycznych mówi się z zażenowaniem. A to, że podczas kręcenia filmu wywiesił na drzwiach napis: "Żydom wstęp wzbroniony", a to, że publicznie znieważył Ewę Demarczyk za włączenie do repertuaru żydowskiej pieśni, a to, że jego koledzy w wysokich butach wojskowych i bryczesach pobili na ulicy przechodnia.

- Wszystko, co robił Rysiek, było przerysowane - opowiada krakowski znajomy. - Zachowywał się jak aktor, który gra na ciągłym przydechu. Jest artystą i jak każdy artysta egotykiem. To, co robił, dawało mu poczucie, że jest kimś ważnym, że ludzie go słuchają, że się go boją. Sądzę, że to poczucie było mu potrzebne.

Ze swoimi aktorami zaczął odwiedzać jednostki wojskowe i szkoły. Każda taka wizyta stawała się pretekstem do wygłoszenia pogadanek o charakterze patriotycznym, w dość specyficznym rozumieniu. Filipski - silny, brutalny, mówiący prosto z mostu - potrafi zrobić wrażenie na słuchaczach.

Ryszard IV

Na początku 1976 r. w kierowanym przez Jerzego Putramenta tygodniku "Literatura" ukazał się rysunek: przy stole siedzi mężczyzna w prążkowanym garniturze i kapeluszu zasłaniającym twarz. W klapę garnituru ma wpięty mieczyk Chrobrego - symbol przedwojennej skrajnej prawicy. W jednej ręce trzyma parabellum, w drugiej kastet, na stole leży jeszcze jeden kastet, pałka, pejcz, butelka wódki i puszka z napisem Cyklon B. Na ścianie wisi afisz: "Teatr Ludowy w Nowej Hucie - Ryszard IV". Autorem rysunku był Andrzej Czeczot.

Rysunek stał się sensacją. Był jawnym komentarzem do działań Ryszarda Filipskiego i fakt jego publikacji trudno tłumaczyć niedopatrzeniem cenzury. Czeczot stracił pracę w "Literaturze", stał się przedmiotem oszczerczej kampanii w prasie partyjnej, odbierał telefony z pogróżkami, a sam Filipski wytoczył mu proces. Choć Czeczota bronili znani warszawscy adwokaci - Jan Olszewski i Stanisław Szczuka, jesienią 1976 r. sąd skazał Czeczota na sześć miesięcy aresztu w zawieszeniu, pokrycie kosztów procesu, wpłatę nawiązki na cele społeczne i opublikowanie przeprosin.

W tamtych czasach Filipski nie ukrywa pogardy wobec "miękkiej" władzy i dokonań kina moralnego niepokoju końca lat 70. W tej ostatniej kwestii nie jest to jedynie spór artystyczny. W walce z odmienną od swojej wizją zwolennicy narodowo-komunistycznego patriotyzmu posuwają się do donosu. List 44 (od liczby zebranych podpisów), publiczna odezwa z marca 1980 r. skierowana do władz centralnych, apeluje o zaostrzenie polityki kulturalnej i ograniczenie "masowego wystawiania" autorów takich jak Mrożek, Gombrowicz, nagradzania filmów typu "Człowiek z marmuru", "Aktorzy prowincjonalni" czy "Szpital przemienienia", ograniczenie działalności kabaretu "Pod Egidą" oraz nakładów pism takich jak "Polityka", "Kultura" czy "Literatura". Wśród sygnatariuszy znaleźli się Ryszard Gontarz, Ryszard Filipski, Bożena Krzywobłocka i Bohdan Poręba.

Sierpień 1980 r. oznaczał dla Filipskiego katastrofę. Także w wymiarze zawodowym, bo decyzją ministra kultury, wiosną 1981 r., rozwiązano zespół filmowy "Kraków", którym kierował od roku. "Zrozumcie towarzyszu, że urząd jest szantażowany przez Stowarzyszenie Filmowców, wiecie, jacy oni są, nie możemy inaczej, musimy was poświęcić" - usłyszał od wiceministra kultury Eugeniusza Mielcarka. Na czele Stowarzyszenia Filmowców stał wówczas Wajda i roli, zapewne wyolbrzymionej, jaką odegrał w likwidacji zespołu, Filipski nigdy mu nie daruje.

U Wajdy zagrał raz: postać adwokata w filmie "Przekładaniec" z 1968 r. Wajda, który wypowiadał się ot ej roli pochlebnie, miał pomysł obsadzenia Filipskiego w roli Mateusza Birkuta w pierwszej wersji "Człowieka z marmuru", ale nie dostał wtedy zgody na rozpoczęcie zdjęć.

Jakie poglądy miał wtedy Ryszard Filipski? Daje im wyraz w obszernym wywiadzie udzielonym w pierwszym numerze tygodnika "Rzeczywistość" (maj 1981) - nieformalnym organie narodowych komunistów. "Jedyny dyktat, jakiemu podlega artysta, to dyktat moralny. A jeśli wyrósł z tej ziemi, tej ziemi powinien oddać wszystko (...). Ja odpowiedzialność za swoją twórczość rozumiem tak: mam swój kraj i swoją partię - partię jako ideę - i zostawcie mnie panowie w spokoju".

Czas Filipskiego się kończy. Wyreżyserowany przez niego film o Józefie Piłsudskim "Zamach stanu", w którym gra także główną rolę, zdobywa jeszcze nagrodę na festiwalu w Gdyni, ale cieszy się małym zainteresowaniem publiczności. - Zrobiłem go, by walczyć z mitem Marszałka - tłumaczy w wywiadzie. Jest zgorzkniały, skłócony ze środowiskiem. Pracuje nad filmem "Karabiny" - "o walce polskich komunistów z bandami kontrrewolucyjnymi w pierwszych latach po wojnie", ale go nie skończy. Nie przystaje do Stowarzyszenia Grunwald, w którym znalazło się wielu jego przyjaciół (z Porębą na czele), choć z sympatią mówi o prezentowanych tam poglądach.

W 1981 r. kupuje gospodarstwo w Adamowie na Roztoczu i wyprowadza się z Krakowa. - W życiu Ryśka zawsze ogromną rolę odgrywały kobiety i tak było także tym razem - opowiada krakowski znajomy. - Zakochał się w kobiecie, która była miłośniczką koni, i wyjechał z nią na wieś.

"Zmartwychwstanie"

W latach 80. czasem pojawia się w Warszawie. Formalnie jest zastępcą szefa literackiego zespołu filmowego "Iluzjon" we władzach wybranych po wprowadzeniu stanu wojennego. Chwali się pieniędzmi, opowiada o planach zakupu cegielni. Jest w tym poza, tak charakterystyczna dla innych jego działań. I determinacja w uzasadnieniu decyzji o wycofaniu się z życia filmowego i politycznego, której jest coraz mniej pewny. - Odwiedziłem go w Adamowie pod koniec lat 80., po kilku latach niewidzenia - opowiada Poręba. - Spotkałem smutnego, przybitego człowieka, który żałuje podjętej decyzji, ale nie widzi sposobu, jak się z honorem wycofać.

W jednym z nielicznych udzielonych potem wywiadów Filipski opowiada, jak odrzucał kolejne składane mu propozycje filmowe. "Żeby nie zasrać sobie drogi do trumny" - tłumaczy powody decyzji. Niedługo potem poznaje Ludmiłę Ogińską, poetkę. Lusię. Miała 20 lat, głęboką, wyniesioną z domu wiarę w Boga, pokazała mu swoje wiersze. Była zbyt młoda na to, by znać legendę Filipskiego, po prostu stał się dla niej mistrzem.

Znajomy: - Rysiek to spotkanie traktuje jak interwencję Pana Boga w jego życie. Mówi, że Lusia po prostu go uratowała.

Pod wpływem dziewczyny życie Filipskiego raz jeszcze się odmieni. I będzie to odmiana najbardziej radykalna ze wszystkich, które przeszedł.

Bohdan Poręba: - Jakieś siedem lat temu wydzwonił mnie w domu po dziesięciu latach bez kontaktu i zaprosił do siebie. Mieszkał z nową żoną Lusią i małym dzieckiem w wynajętej kawalerce w Ursusie. Od progu rzucił mi się na szyję, przepraszał za nieporozumienia z przeszłości. Tego wieczora po raz pierwszy przeczytali mi "Zmartchwychwstanie". Po wysłuchaniu wiedziałem, że Lusia Ogińska jest jedną z największych polskich poetek i że muszę stanąć na głowie, by to wystawić.

Poręba wystawił "Zmartwychwstanie" kilka lat później w Sali Kongresowej za pieniądze Samoobrony. Filipski w jego spektaklu nie zagrał: byli już pokłóceni.

Poręba nie jest jedynym znajomym z dawnych lat, z którym Filipski zerwał kontakty. Wyrzucił wszystkie pamiątki, ordery, nagrody. Wraz z Ogińską i dwójką dzieci, w otoczeniu psów i kotów, mieszka w Podkowie Leśnej, w domu użyczonym przez jednego z nowych przyjaciół. Wspólnie nakręcili 12 odcinków rozmów z filozofem Mieczysławem Krąpcem, dominikaninem, byłym rektorem KUL (emitowała je TV Trwam), wydają płyty z piosenkami patriotycznymi i cyklem bajek dla dzieci autorstwa Ogińskiej.

"Moja nowa wojna o życie w zgodzie z Bogiem i własnym sumieniem zaczęła się 2 września 1996 r. i trwa do dziś" - powie w jednym z wywiadów.

Z zapisu spotkania z internautami na czacie ifilm.pl z listopada 2005 r.:

Zebra64: - Czy uważa pan, że świat się zmieni na lepsze?

R.F: - Musi. Dlatego, że Chrystus ma dużo większe możliwości od tych, którzy tę globalistyczną komunę wymyślili.

Magda_21: - Jakie wartości życiowe są dla pana najważniejsze?

R.F: - Wiara, rodzina i patriotyzm.

malina: - Co uważa pan za swój największy sukces, a co za życiową porażkę?

R.F: - Nie dałem się stłamsić, złamać. A porażki? Wszystkie z powodu nie do końca przemyślanych decyzji.

snorek: - Jakie są pana największe wady, a jakie zalety?

R.F: - Zaleta? Stałość w uczuciach i poglądach.

***

Ryszard Filipski nie zgodził się na rozmowę.

- Nie zmieniłem poglądów. Jestem dziś starym człowiekiem, bliżej mi do końca mojej drogi. Zrobiłem w życiu parę dobrych rzeczy i parę rzeczy złych. Ale nie zamierzam się z niczego tłumaczyć - powiedział nam jedynie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji