Artykuły

Agresywna komedia irlandzka

"Samotny zachód" w reż. Giennadija Muszpierta w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Kto chce obejrzeć na scenie wolną amerykankę, usłyszeć stek wyzwisk, a czasem uśmiechnąć się kątem ust - "Samotny zachód" w Teatrze Dramatycznym jest jak znalazł. To spektakl o zagubionych ludziach, przygniecionych agresją.

Oto dwóch braci uprzykrza sobie życie i tłucze się przez pół spektaklu. Między nimi miota się ksiądz nieudacznik oraz dziewczę, na pozór wulgarne i pyskate, a w głębi serca wrażliwe. Pokłócić się można właściwie o wszystko - o chrupki lub bimber (bo nie twoje, a wziąłeś). A jak wyśmiać, to tak, by tego drugiego zabolało - najlepiej jego kłopoty z kobietami. Albo kopnąć lodówkę, do której przeciwnik jest przywiązany. Nie są to zwykłe docinki, po których sytuacja wraca do normy. Padają słowa straszne, a rękoczyny to codzienność.

Jednym ilość wylewającej się ze sceny agresji wyda się niestrawna. To jak słuchanie kłótni sąsiadów, której zdzierżyć nie sposób, i w końcu zatyka się uszy. Wielu jednak przejrzy się w spektaklu jak w lustrze - taka kondensacja obopólnej niechęci zdarza się w wielu domach, takie fobie ma wielu z nas.

Mógłby "Samotny zachód" Martina McDonagha być psychodramą, w której agresja sięga zenitu, za którym jest już tylko pustka. Ale takich ambicji spektakl nie ma - to raczej tragifarsa, dziwaczna czarna komedia (zresztą też sztuka nosi podtytuł: komedia irlandzka). Bo choć w tle są morderstwa oraz samobójstwa, to jednak wiele też śmiechu, niekoniecznie przez łzy. Postaci są jak wściekłe marionetki: i żałosne, i - chwilami - zabawne.

Dobrze spektaklowi robi zderzenie kontrastowych emocji. Reżyser Giennadij Muszpiert często przełamuje nastroje: gniew plecie się ze śmiechem, dramat z kpiną (rytuał przeprosin, gdyby nie tak rozciągnięty w czasie, mógłby być nawet atrakcyjny).

Jednak reżyser wpada w pułapkę, bo miejscami spektakl zaczyna dezorientować. Gdy na scenie rozgrywa się autentyczny dramat: ksiądz nieudacznik nie ma już siły na dalsze życie i wykrzykuje swój ból (dobra rola Bernarda Macieja Bani) - zagłusza go patetyczna irytująca muzyka. Jeśli miała podkreślić dramatyzm chwili, to osiągnęła odwrotny rezultat - przydała scenie egzaltacji, deprecjonując wysiłki aktora.

I odwrotnie: czasem usilne prezentowanie się postaci w stylu "dowcipkującym" odziera spektakl z jego egzystencjalnego charakteru. Zabiegi aktorskie co prawda rozbawią publikę, ale też stawiają pod znakiem zapytania dramatyczny wymiar historii: opowieści o nienawiści drążącej rodzinę. Nie wszystko da się oswoić śmiechem. W efekcie pozostaje wrażenie nienaturalności, emocjonalnego zgrzytu.

Mamy tu galerię frustratów i pechowców. Bracia, paskudni osobnicy, uprawiają rywalizację: "kto komu bardziej dokopie". Starszy (Sławomir Popławski), hipokryta, kolekcjonuje święte figurki, a w kategorii: "toksyczne rodzeństwo" zdobyłby pierwszą nagrodę. Młodszy (Rafał Olszewski) nikogo nie szanuje, wyrywa się do bitki, strzelić do ojca to dla niego pestka. Godzić ich próbuje ksiądz nieudacznik, z ciągłym kryzysem wiary. W tym towarzystwie jest jeszcze Girleen (Katarzyna Mikiewicz), dziewczyna handlująca bimbrem, marząca o lepszym życiu.

Aktorzy starają się jak mogą, by pokazać dziwactwa swoich postaci. Niekiedy jednak szarżują, sięgając po zbędny arsenał błazeńskich min i gestów. Stąd wrażenie, że spektakl to częściej sitcom niż ludzki dramat. Możliwe jednak, że za jakiś czas przechyli się w tę drugą stronę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji