Artykuły

Reminiscencje. Dzień drugi

O co chodzi? - o drugim dniu Krakowskich Reminiscencji Teatralnych pisze Jan Czapliński z Nowej Siły Krytycznej.

Drugi dzień był dniem festiwalowej posuchy - nie licząc granego codziennie "Rashomona", obejrzeliśmy trzy kiepskie przedstawienia, przy których rozmowy o narracjach i granicach wydają się nie tylko nadbudowywaniem zgrabnej teorii do nieszczególnie przekonującego wykonania, ale również próbą uratowania spektakli od blamażu poprzez, by tak rzec, wrzucenie ich w silną narrację narracyjną. Dotyczy to przede wszystkim zagranego w Teatrze Nowym "Romcomu" w reżyserii Anta Hamptona - scenicznego eksperymentu, w ramach którego aktorzy - na każdym przedstawieniu inni (wczoraj: Marta Wardyńska i Jakub Snochowski) - tekst swojej roli dostają w chwili rozpoczęcia spektaklu. Odsłuchują go z noszonych cały czas słuchawek i na bieżąco podają partnerowi. Oprócz tekstu, wysłuchują również wskazówek aktorskich - są więc w całości poddani głosowi reżysera nagranemu na noszone przez nich ipody. Od nich zależy, na ile zdążą zmienić proporcje między zautomatyzowanym podawaniem tekstu i mechanicznym wykonywaniem zadań aktorskich, a budowaniem roli i tworzeniem charakterystycznej pod jakimkolwiek względem postaci. Miało to, jak rozumiem, wieść w stronę pytania o zawartość aktora w aktorze - o to, ile aktorstwa uda się uratować, jeśli całkowicie odbierze się "wykonawcy" możliwość przygotowania do roli i znajomość tematu spektaklu. Odpowiedź jest smutna - niewiele. Ciekawy w zamyśle eksperyment, w praktyce okazał się mocno demistyfikujący - aktorzy często nie nadążają z wypowiadaniem swoich kwestii, nie potrafią odnaleźć się na scenie, sztucznie wykonują swoją zadania, próbują na bieżąco dramatyzować swoje kwestie, co kończy się obrazkiem łączącym amatorski teatrzyk szkolny z rozmówkami dla uczących się angielskiego. Na tym mniej więcej poziomie sytuuje się również sam temat historyjki, którą zarówno widzowie, jak i aktorzy poznają po raz pierwszy - banalnej i komediowej love story, przypadkowego spotkania w parku, rozmów o niczym, rozstań, powrotów. Przychodzi mi do głowy jeszcze inne pytanie, które spektakl mógłby stawiać - czy techniczne pozbawienie tak banalnej historyjki jakichkolwiek motywów, psychologicznych czy emocjonalnych "działań napędowych", okaże się chwytem umożliwiającym jej dekonstrukcję. Ale ponieważ historia i wszystkie jej wątki okazują się drugorzędne, mniej ważne, bo przykryte przez eksperymentalny pomysł anty-aktorski, to efektem spektaklu jest w konsekwencji nie dekonstrukcja tej historii (czy też - takiego modelu historii), a tylko uświadomienie faktu, że próba zajmowania się jakąkolwiek historią jest w takim ujęciu niemożliwa. Opowieść i jej sens okazują się balastem, ciążącym u nogi kamieniem, którego nie można się pozbyć.

Kolejne przedstawienie, pokazane w PWST "Kto się śmieje z moich lęków?" [na zdjęciu], to efekt współpracy Zbigniewa Szumskiego z meksykańską grupą Diplomado Teatro del Cuerpo. Spektakl to ciąg taneczno-ruchowych obrazów, układających się w mocno absurdalną mozaikę. Grupa tancerzy siedzi w miejscu przypominającym tanią knajpę - z sufitu zwisają lampki z wybrakowanymi, kryształowymi abażurkami, na drewnianej podłodze stoi parę krzeseł, po drodze pojawią się jeszcze dwa stoły, poleje się trochę alkoholu, aktorzy wypalą parę papierosów. Całość organizują jednak kolejne etiudy - w przeróżnych konfiguracjach, meksykańscy tancerze (cztery kobiety, trzech mężczyzn) pokazują trochę tanga, trochę gimnastyki, trochę ruchu z pogranicza tańca współczesnego, trochę sekwencji ilustracyjnych (kiedy np. naśladują zwierzęta, albo odgrywają ciałami przygotowywanie "meksykańskiej jajecznicy"). Krążą między absurdem, dowcipem, surrealizmem. Mierzą się z własną fizycznością i cielesnością - kobiety często wysoko podnoszą swoje spódnice, mężczyźni szamoczą się z marynarkami. Od czasu do czasu z głośników odzywa się głos narratora, który nie ujmuje jednak całości w sensowne ramy, bo opowiada anegdotki równie absurdalne, jak niektóre z etiud. Przedstawienie mogłoby nabrać dzięki nim politycznego wydźwięku - bo ich tematem są kwestie urodzenia, emigracji, skontrastowane np. z bajką o cudownym i łagodnym wilku, który na koniec rozszarpuje zębami całą rodzinę - ale taneczne obrazy sceniczne są zbyt mało nośne, by można je swobodnie czytać w kontekście "lęków" artystów. Wrażenie robią umiejętności tancerzy - miksujących taneczne style, dynamicznych, sprawnych, bawiących się tym, że tańczą. Ale ponieważ niewiele z przedstawienia zrozumiałem, najbardziej ucieszyłbym się, gdyby zaprosili nas na scenę, żeby potańczyć i pobawić się z nimi - tym bardziej, że sami pod koniec bawią się całkiem nieźle.

Na scenie w Rotundzie można było zobaczyć premierę nowego spektaklu Komuny Otwock, "Mill/Maslow" - próbę spojrzenia na życiorys i filozofię Johna S. Milla z perspektywy znanej piramidy potrzeb Abrahama Maslowa. Jeszcze przed przedstawieniem można było obejrzeć projekcje wideo, wyraźnie potwierdzające, że przyszliśmy na spektakl anarchizującego zespołu, który przeprowadził się niedawno do artystycznej enklawy na ul. Lubelskiej w Warszawie. Pomalowane na biało-czerwono postaci "wymachują" językiem flagowym kolejne słowa - honor, solidarność, Bóg, ojczyzna. Sam spektakl nie jest już jednak tak jednoznacznie "spod znaku KO". Z jednej strony to Komuna, jaką dobrze znamy - mechaniczne gesty, frazowanie, wykrzykiwanie pojedynczych słów, rezygnowanie z jakiegokolwiek opowiadania dla poświęcenia całej uwagi paru zdaniom. Z drugiej - dziwnie subtelna, sięgająca po muzyczne (skrzypce na żywo) i wizualne (projekcje w tle) środki próbujące tworzyć sceniczną atmosferę spokoju i rozluźnienia, nie próbująca zmieniać świata rzucaniem nożami w plakaty z politykami. Na dobre chyba im to nie wyszło.

Zaczyna się śmiesznie - ubrany w ogromną perukę aktor grajacy Milla stoi obok łysawego Grzegorza Laszuka, który przykleja sobie do głowy kolejne kawałki taśmy i podśpiewuje pod nosem o tym, jak bardzo chciałby mieć długie włosy. W dowcipie zaczynającym spektakl zawiera się sporo sensu całości - próby dążenia do zmieniania samego siebie, do kształtowania się względem idealnego wzorca. Próby ośmieszonej, bo - czytanej w kontekście spektaklu, fragmentarycznie przywołującego filozofię Milla - chorej, wrzucającej człowieka w totalizujące i porządkujące reguły, które powinny rządzić społeczeństwem. Zdania takie jak "bieda powoduje cierpienie, ale można ją przezwyciężyć pracą i rozsądkiem jednostek" brzmią niebezpiecznie i kuriozalnie. Wyjęte z całości filozofii Milla, poszatkowane, zestawione z porządkującą ludzkie potrzeby piramidą Maslowa - stają się modelem bezkompromisowego porządkowania człowieka. Mill wspina się wysoko ponad scenę i stamtąd, za pośrednictwem kamery i projektora, przekazuje nam kolejne prawdy - niesplamiony niczym, co dzieje się na scenie, wyizolowany, objawia kolejne dogmaty w postaci jednozdaniowych bzdur. Czwórka aktorów przetwarza je w ciągu prostych, charakterystycznych dla zespołu działań - symetrycznych uniesień rąk w porządku flagowego alfabetu, frazowanych, rytmizowanych krzykach. Momentem uwolnienia od tego rygoru wydaje się przez chwilę kąpiel w małych basenikach umieszczonych na podeście - ale i oczyszczająca woda okazuje się za moment kolejnym czynnikiem porządkującym, od którego nie można się uwolnić. Wychodzą z basenu i od razu wchodzą nogami do małych zbiorniczków z wodą, które posłużą im za buty - ciężkie, ograniczające ruchy, niewygodne. Woda rozlewa się po całej scenie, jest mokro, ślisko - zamiast perfekcyjnego porządku, mamy chaos i bałagan.

Wszystko to jest bardzo efektowne, dobrze się ogląda, tym bardziej, że spektakl nie ma w sobie nic z fizycznej "niewygody" poprzednich przedstawień Komuny. Problem polega jednak tym, że twórcy zapłacili za to własną wiarygodnością - podporządkowali własnemu modelowi teatru wykorzystanie filozofii Milla i wyjęli z niej te zdania, które efektownie zabrzmią w kontekście spektaklu, które pozwolą na podbicie swojej tezy. Mam wrażenie, że tym samym sami tę tezę podkopują. W połączeniu z wyraźną de-anarchizacją, koniec końców, nie bardzo wiem, o co Komunie tym razem chodzi. A to z kolei stanowi wspólny mianownik dla moich wrażeń po obejrzanych wczoraj spektaklach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji