Artykuły

Szaloną lokomotywą w szalone lata siedemdziesiąte

"Szalona Lokomotywa", szalony krakowski spektakl - pierwszy w Europie Wschodniej musical powstał 27 lat temu w cyrkowym namiocie - pisze Katarzyna Kachel

Witkacy nie mógłby sobie wymarzyć lepszego za mieszania. "Szalona Lokomotywa"- wielka pre miera wędrującego po Europie teatru STU, jedna z ostatnich pod namiotem - wywołała najwięcej burzliwych dyskusji. Spektakl na podstawie tekstów Witkacego miał największą w historii witkiewiczowskich przedstawień prasę i tysiące widzów.

- W katowickim Spodku mieliśmy pięć kompletów pod rząd, o czym donosił Dziennik Telewizyjny. Pięć kompletów! Nie starcza mi dziś na to wyobraźni - wspomina reżyser Krzysztof Jasiński. - Kto musiałby teraz zagrać, by to powtórzyć? Jasiński nie ma wątpliwości, że "Lokomotywa" była pierwszym polskim musicalem. Musicalem z piękną i szaloną muzyką Grechuty i Pawluśkiewcza, która tak oczarowała Marylę Bodowicz. Od jego premiery, w namiocie cyrkowym przy ulicy Rydla w Krakowie, minęło 27 lat. Ci, którzy tam byli pamiętają to wydarzenie dokładnie.

Stuhr tarza się w piachu

Rozpisywano się po premierze, że Marek Grechuta grał tak anielsko, że wszystkie starsze panie miały ochotę go schrupać. Byl wtedy gwiazdą - w Opolu zdobył właśnie Grand Prix. Maryla Rodowicz chciała być w musicalu tak demoniczna, że kręcąc piruety tratowała i rekwizyty, i ludzi. To był szczyt jej popularności, ludzie zabijali się, by ją zobaczyć. To był także początek jej miłości do Jasińskiego. We wspomnieniach pisała jak między nią a reżyserem iskrzyło. Jerzy Stuhr cały czas wtedy biegał umorusany i ubrudzony od piachu, w którym się tarzał. Narzekał, że nawet się umyć nie było gdzie. Najbardziej mu imponowało to, że śpiewa z Marylą.

Było gorąco od plotek i skandali: "Szalona Lokomotywa" Teatru STU wierciła wszystkim dziurę w brzuchu. Jedni pisali, że to cyrk i błazenada, za dużo w tym muzyki i na dodatek nie wiadomo o co chodzi. Inni, że to genialne, ale podejrzanie wesołe, jakby występy futbolowej drużyny. A Krzysztof Jasiński zacierał ręce. Oburzali się na niego specjaliści od kultury i trochę ci od Opola i Sopotu. Pierwszym brakowało politycznej ostrości, drugim przeszkadzał Witkacy. Gadali o tym bez końca, a krakowianie cały czas forsowali ogrodzenie, by dostać się do namiotu, w którym grano "Lokomotywę". Wszyscy chcieli zobaczyć wielkie show: pędzące drezyny, fajerwerki, jeżdżące fortepiany i tę najważniejszą, wąskotorową ciuchcię, która latała na nietoperzowych skrzydłach.

Rodowicz wodzi na pokuszenie

Marek Grechuta opowiadał pewnemu dziennikarzowi treść "Szalonej Lokomotywy". Rzecz dzieje się w zapadłej miejscowości, gdzie żyje sobie dróżnik Istvan (Jerzy Stuhr/Wlodzimierz Jasiński), młodzieniec o artystycznych ambicjach. Matka (Zofia Niwińska/Barbara Kruk-Solecka) opowiada mu legendę o muzyku, który chciał stworzyć najwspanialsze w historii muzyki dzieło - Sonatę Belzebuba. Zwariował jednak i powiesił się na pasku od spodni. Myślał o tej historii Istvan, myślał, aż pewnego dnia stanął przed nim Belzebub (Marek Grechuta). Obiecał mu spełnienie marzeń twórczych, o ile wyrzeknie się miłości do prostej Rozalki (Halina Wyrodek/Irena Szymczykiewicz). Podsuwa mu za to Hildę (Maryla Rodowicz), ucieleśnienie sztuki. Dróżnik, rozdarty między kobietami i pragnieniami, przeżywa piekło, z którego chce się wyzwolić dusząc Rozalkę. Wszystko to na nic, Istvan nie tworzy bowiem wielkiego dzieła, załamany kładzie więc głowę pod lokomotywę, która lituje się nad nim, unosząc się na skrzydłach w powietrze.

Historia może i banalna. Tyle że lokomotywa Jasińskiego była jak "Pegaz": Najmniej rozczarowani byli miłośnicy popularnych piosenkarzy, najbardziej ci, którzy oczekiwali przeżycia metafizycznego.

Lokomotywa była prawdziwa - biała, wąskotorowa, miała skrzydła, a ogień buchał jej ze wszystkich rur. Wjeżdżała na scenę z piekielnym gwizdem, fajerwerkami i nieziemską muzyką. A wjeżdżała wzdłuż piersi i między nogami potężnej kobiety, która była głównym elementem scenografii spektaklu. Tego było już za wiele. Dziwaczne maszyny, wielkie wędrujące piersi, łoże, które zamienia się w katafalk, roztańczony fortepian i pękająca maska, zabiły krytykom niezłego ćwieka. I co na to Witkacy? - pytali.

Aniołek Grechuta gra szatana

Grechuta jakby za słaby, Rodowicz jakby za silna - narzekano. Nie wiadomo co to jest: cyrk, kabaret, operetka? - A to było nieziemskie widowisko - wspomina dziś Jerzy Stuhr. - Zaczynało się tak pięknie, cicho, tajemniczo. Ja z Haliną romantycznie, intymnie. Potem było szaleństwo, erupcja, fajerwerki. Cyrk. Na arenę wjeżdżały drezyny, bicykle. Grechuta śpiewał "Hop, szklankę piwa", ja kotłowałem się z Rodowicz na bujanym łożu, a niektórzy manifestacyjnie wychodzili z namiotu. To jest koniec teatru STU, to blamaż, nieporozumienie - krzyczeli.

Krytyka się gryzła. Jednemu za mało było jak na musical muzyki, drugiemu aż nadto, trzeci widział w tym rock-operę, takie coś jakby "Hair". Jasiński nie ma wątpliwości, że to pierwszy polski musical. - No może nie pierwszy, ale musical - zgadza się Maryla Rodowicz. - Gdy usłyszałam muzykę Grechuty i Pawluśkiewicza, piękną i szaloną, wiedziałam, że to będzie wielkie wydarzenie. Nowatorskie i odważne technicznie. Cały czas przecież coś tam wyjeżdżało, zapadało się. Musiałam chodzić po pionowych drabinach, schodzić do podziemi, biegać po tym piasku i cały czas śpiewać.

Świetna była w "Lokomotywie" 70-letnia Zofia Niwińska, pędząca bez żadnych zabezpieczeń po piasku na roweronie - szalonej konstrukcji przypominającej trycykl. Niewzruszony był Marek Grechuta, gdy parowóz przecinał mu co rusz kable od mikrofonu. Niezłomni byli technicy, kiedy zmuszali oporną drezynę, by wyjechała na arenę. Wszyscy przeczuwali, że biorą udział w wielkim wydarzeniu.

To była rewolucja. Wywołali ją Jan Kanty Pawluśkiewicz i namówiony przez niego Grechuta. Gdy przyszli ze swoją muzyką do Jasińskiego, nie było już odwrotu. A gdy piosenką z musicalu "Hop, szklankę piwa" Grechuta wygrał Opole, wszyscy wiedzieli, że zanosi się na szaleństwo. Tym większe, że teatr STU nie miał odpowiednich pracowni. - Głównym motywem scenografii była leżąca w piasku kobieta, zakopana tak, że wystawała głowa i piersi. Był to taki witkacowski kobieton. Dziś byłby problem z tą głową, na którą zużyto tyle materiału ile na duży dwunastoosobowy jacht- opowiada Jasiński.

Głowa ta w trakcie spektaklu rozpadała się z hukiem. To ulubiony moment Maryli Rodowicz. - Pękała, a w środku były białe robaki, baletnice w trykotach - mówi.

Co dziś stało się z głową i wielkimi piersiami, co się stało z uskrzydloną lokomotywą? Reżyser mówi, że kobieton trafił na śmietnik, lokomotywa poszła na złom, ale jej koła zostawił sobie Jasiński na pamiątkę.

Epilog

"Lokomotywa" grana była do końca. Do momentu, gdy przestały chodzić kolejki i ludzie nie mieli czym dojechać pod namiot. Był sierpień 80, teatr STU grał na Wybrzeżu. Przedstawienia zostały odwołane, Maryla wsiadła do swojego czerwonego porsche i pojechała zatrąbić pod bramę stoczni. Nigdy już później "Szalonej Lokomotywy" nie zagrano.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji