Artykuły

Czy to jeszcze my?

Naszym dziadkom zdjęto kostiumy szlachetnych herosów, bez nich stali się porażającymi prostakami, którzy każde wejście do kuchni zaczynali od sikania do żeliwnego ausgusa, efektownego smarkania przez palce i seryjnego drzistania należnego panu domu. Z Jasia opadła maska troskliwego ojca, dzielnego robotnika i subtelnego męża-kochanka. Został tylko cuchnący tanim piwem gbur, rozglądający się na lewo i prawo, gdzie najprościej spożytkować zwierzęce chucie, nie stroniący nawet od kazirodztwa, jeśli akurat się wydarzyło - o prozie Janoscha pisze Michał Smolorz.

Nie napiszę recenzji z przedstawienia " Cholonek" w katowickim teatrze Korez, choć pierwotnie chciałem to zrobić. Siedząc na widowni, zdałem sobie sprawę, że po raz kolejny w życiu obijam się o dziełko Janoscha [na zdjęciu], bezlitosnego niemieckiego szydercy, którego rechot prześladuje mnie przez całe zawodowe życie. A to warte jest głębszej refleksji.

30 lat temu stawiałem pierwsze kroki w dziennikarstwie, miałem za sobą pierwsze próbki pisarskie i pierwsze opublikowane w prasie studenckiej "szpunty" (jak wówczas nazywano krótkie informacje). Szukałem tematu do pierwszej publicystycznej rozprawy ze światem. I właśnie wtedy ktoś sprezentował mi niepozorną książeczkę pt. "Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny", podpisaną zupełnie mi nieznanym pseudonimem "Janosch", równie mi nieznanego Horsta Eckerta. Zacząłem więc czytać. Już po pierwszych kartkach zaczęła mi cierpnąć skóra, a pod czaszką rosła wściekłość. Kiedy dobrnąłem do końca, wrzuciłem książkę do pieca niczym dzieło szatana.

Kutzowską bajkę szlag trafił

Wtedy wszyscy byliśmy pełni euforii po śląskich filmach Kazimierza Kutza. Zagnieździliśmy się mentalnie w jego cudownej baśni, która była skutecznym balsamem na wszystkie śląskie kompleksy, staliśmy się częścią jego urokliwej artystycznej ballady. Nasi dziadkowie jak jeden byli wcieleniami starego Basisty z "Soli ziemi czarnej", nasi ojcowie idealnie pasowali do wizerunku Jasia z "Perły w koronie". Nasze ciotki, wujkowie, sąsiedzi - wszyscy doskonale mieścili się w filmowym obrazie. Co tu kryć: było nam z tym dobrze. Wychowani w poczuciu krzywdy, niedowartościowania, z wiecznymi pretensjami do "tych łonych", którzy nas zawsze mieli za nic i niewdzięcznie wykorzystywali - dzięki Kutzowi stanęliśmy na nogi, poczuliśmy się tak samo czyści, szlachetni, wielcy, wyszkrobieni i wybiglowani jak jego bohaterowie.

I oto nagle dostaliśmy do ręki obrazek namalowany przez Janoscha, na którym całą Kutzowską bajkę szlag trafił. Naszym dziadkom zdjęto kostiumy szlachetnych herosów, bez nich stali się porażającymi prostakami, którzy każde wejście do kuchni zaczynali od sikania do żeliwnego ausgusa, efektownego smarkania przez palce i seryjnego drzistania należnego panu domu. Z Jasia opadła maska troskliwego ojca, dzielnego robotnika i subtelnego męża-kochanka. Został tylko cuchnący tanim piwem gbur, rozglądający się na lewo i prawo, gdzie najprościej spożytkować zwierzęce chucie, nie stroniący nawet od kazirodztwa, jeśli akurat się wydarzyło. A w przypływie niezadowolenia bez oporów rozkwaszający siekierą łeb sąsiada. A nasze święte Matki-Polki, które u Kutza paradowały w bajecznie kolorowych i misternie udrapowanych koronkach, śpiewały Godzinki i każdego dnia z modlitwą na ustach wyglądały chłopa wracającego z szychty? U Janoscha przybrały postać tłustych i niedomytych babsk z obwisłymi cycami, które natychmiast zadzierały kiece i wypinały zad na widok każdego chłopa, który byłby w stanie zaspokoić ich wiecznie niegasnące żądze.

Ettore Scola jak Janosch

Postanowiłem napisać surową krytykę "Cholonka" jako swój pierwszy prawdziwy artykuł. Z młodzieńczą gorliwością wystukałem na maszynie pryncypialną rozprawę z niemieckim nacjonalizmem, który tak nienawidzi polskości, że nie cofa się przed oszczerstwem i po-twarzą szlachetnej śląskości. Za poradą mojego opiekuna (wtedy w dziennikarstwie praktykowało się u starszych kolegów) dopisałem nawet coś o rewanżystach spod znaku Hupki i Czai - co miało mi zapewnić szybki druk na dobrym miejscu w gazecie. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, że debiutancką rozprawę z rewizjonistami zza Łaby... zatrzymała cenzura. Poruszając się w tamtejszych realiach politycznych jako absolutny prawiczek, nie domyślałem się nawet, iż powieść Janoscha pieczołowicie wyszukano w niemieckiej literaturze i wydano z inspiracji Komitetu Wojewódzkiego rządzącej partii właśnie po to, aby była takim anty-Kutzem.

Przypadek sprawił, że niemal w tym samym czasie - w końcu 1974 roku - w kinach studyjnych pojawił się genialny film włoskiego reżysera Ettora Scoli "Odrażający, brudni, źli". Wszystko było tam niemal kopią Janoschowej groteski, tylko osadzone w realiach włoskiego przedmieścia. Był pan domu, wracający w nocy z knajpy i rozglądający się po izbie, w którą stronę najprościej i bez wysiłku wsunąć przyrodzenie. O, jakieś krągłe dupsko wystaje spod kołdry, nieważne, czy należy do żony, czy do córki, byle spełniło funkcję chwilowej przystani. Potem córka rodzi dziecko, zupełnie nie wiedząc, kiedy zostało poczęte - nic to, przygarniemy, na coś się przyda. U Scoli był nawet -jak u Janoscha -jednonogi młodzieniec, bezlitośnie kupczący swoim kalectwem. Ten z Poręby zakładał się, że włoży nogę pod tramwaj, po czym kładł na torach protezę i inkasował wygraną. Aż do chwili, gdy po pijaku pomylił nogi, co bynajmniej nie było powodem do specjalnych utyskiwań.

Ettore Scola dał mi swym dziełem otrzeźwienie i niezbędny dystans do własnych sentymentów i emocji. Przestałem obrażać się na rzeczywistość, za to coraz bardziej doceniałem wielkość literatury Janoscha, jej niepowtarzalny koloryt i język. Dlatego do furii doprowadził mnie film Janusza Kidawy "Grzeszny żywot Franciszka Buły" z 1981 roku, w którym reżyser bez zająknięcia splagiatował całą serię najsmaczniejszych scenek z "Cholonka", w dodatku tandetnie je spłycając. W niedawnym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" Kidawa mówił o tym w kuriozalny sposób: nie ma sobie nic do zarzucenia, ponieważ "głośno wszystkim opowiadał", że pożyczył sobie to i owo. Plagiat w sensie prawnym to jedna sprawa, którą byłbym artyście darował. Gorzej, że owe smakowite scenki zostały w jego filmie całkowicie wyprane z niepowtarzalnego klimatu oryginału i tym samym artystycznie zmarnowane. "Grzeszny żywot Franciszka Buły" po prostu tchnie tanim quasi-patriotycznym dydaktyzmem, a Janoschowy aromat po prostu ulotnił się.

Śmiech i dreszcz przerażenia

Z upływem lat coraz większym szacunkiem darzyłem monachijskiego szydercę. Po 1989 roku, gdy już nikt nie mógł powiedzieć, że ktoś nas prześladuje i tępi, jego szydercza wizja górnośląskiej duszy stała się nad wyraz aktualna i jak najbardziej poważna. Teraz już nie można było zarzucić Eckertowi, że jego "Cholonek" to alibi dla komunistycznych kacyków w ich walce ze śląskością. Im więcej lat upływało od upadku PRL-u, tym bardziej wyrazisty i ponadczasowy stawał się Janoschowy świat. Powoli, ale nieubłaganie uświadamiałem sobie, że my naprawdę tacy jesteśmy. Im częściej obcowałem z aktywem Związku Górnośląskiego, tym więcej postaci z powieści ożywało w całkiem realnej rzeczywistości. Stopniowo uświadamialiśmy sobie owo okrutne przekleństwo, które nas tak a nie inaczej ukształtowało: jako bezradnych wobec kolejnych wyzwań tego świata, i to jak najbardziej na własne życzenie.

Kilka lat temu ogłoszono, że ulica Piekarska w Zabrzu, miejsce urodzenia Janoscha, a zarazem pierwowzór powieściowej ulicy Oślowskiego, zostanie wkrótce wyburzona i ustąpi miejsca Drogowej Trasie Średnicowej. Wybrałem się tam z ekipą filmową, by utrwalić ją dla potomnych. Byliśmy porażeni dosłownością miejsca, w którym czas jak najbardziej zatrzymał się 70 lat temu.

Na rozhuśtanej ławce od podwórka siedział zastygły w bezruchu mężczyzna w podkoszulku, z tlącym się papierosem w ręce. Raz na kwadrans pociągał klubowego i znów zastygał. We framugę czerwonego okna było wciśnięte tłuste babsko, obwisłe piersi ściekały z parapetu. Przeraźliwie wychudzony bezzębny dziadek oferował nam sfilmowanie za 10 zł zwłok synowej, czekającej na karawan po przedwczesnej śmierci. Na sień wyszedł mocno wczorajszy macho w brudnych spodniokach i wybełkotał: "someście z Telefoniady"?

Po obejrzeniu "Cholonka" w Korezie odetchnąłem z ulgą: autorzy przedstawienia nie ulegli pokusie, by tę niezwykłą, genialną literaturę przerobić na kolejny odpustowy kabaret. Choć sztuka - tak jak literacki oryginał - jest nieodparcie śmieszna, ten porażający śmiech niemal za każdym razem przepędza po plecach dreszcz przerażenia: Mój Boże, czy to ciągle jeszcze my?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji