Tron we krwi
"Anna Bolena" w reż. Wernera Pichlera w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Pisze Tadeusz Skutnik w Dzienniku Bałtyckim.
No to nie jest kino akcji. To rzecz dla miłośników klasycznego włoskiego belcanta, choć przedstawione wypadki nadawałyby się i na kino akcji.
Opera Gaetana Donizettiego "Anna Bolena" (1830) opiera się na wydarzeniach historycznych z dziejów tronu Anglii, za panowania słynnego okrutnika, Henryka VIII. Donizetti, z librecistą Felice Romanim, nieco uczłowieczyli historię i osoby ją tworzące. Nawet rywalka Anny Boleyn, żmija Joanna Seymour, miewa wyrzuty sumienia, błaga kochanka H. o darowanie życia Annie. Inna sprawa, czy szczerze.
W każdym razie - jest bardziej elegancko. Zaczyna się tak, że Anna stoi u szczytu schodów, w pełnym blasku, a jej dwórka w cieniu podnóżka i już trenuje, naśladując panią, dostojeństwo zasiadania na tronie. W finale panie zamienią się miejscami. Egzekucji Anny już nie oglądamy.
A przecież można sobie wyobrazić, że schody z tronem u szczytu w ostatnim akcie stają się szafotem, na który wciągana jest przez siepaczy szamocąca się w obłędzie Anna. Jak spada ze świstem topór, po schodach toczy się ścięta głowa, a kubełek farby skapuje na dół... Ale to nie ta estetyka. Nie ten gust, nie ten smak, nie kino akcji...
Przedstawienie jednak wciąga i zadziwia zarówno oszczędnością użytych środków scenograficznych (ruchome schody, drzwi, kraty), jak bogactwem głosów. Nie ma słabej partii. No a główna rola w wykonaniu Raissy Czepczerenko, czyste marzenie i czarna zazdrość konkurentek. Również Joanna - Rita Kapfhammer - wyśmienita. Ich duet z przyznaniem się Joanny, że to ona jest nową nałożnicą H. (scena klątwy) - ciarki chodzą po grzbiecie.