Artykuły

Kontrapunkt. Dzień pierwszy

Kontrapunkt rozpoczął się intensywnym maratonem. Zobaczyliśmy stałych bywalców festiwali teatralnych: "Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł..." oraz "Przebudzenie wiosny". Między nimi niemiecki spektakl w reżyserii Anny Hirth. W tym zestawieniu blado wypadł spektakl bydgoski, natomiast pomysł na otwarcie festiwalu przedstawieniem wałbrzyskim okazał się trafiony w dziesiątkę - o pierwszym dniu Festiwalu Małych Form Teatralnych Kontrapunkt pisze Dominika Lutobarska z Nowej Siły Krytycznej.

Gęsty i nasycony tekst Pawła Demirskiego, bez ani jednej fałszywej nuty czy nieprawdziwie brzmiącego słowa zapewnia autorowi miejsce wśród najbardziej uzdolnionych polskich dramaturgów. Przedstawienie Moniki Strzępki, określane "bulwarówką polityczną", okazało się czymś więcej: pod atrakcyjną formą, przez niektórych krytyków krzywdząco sprowadzoną do "kabaretowej", dostaliśmy całą masę mądrej treści, która także jest czymś więcej niż tylko - jak chcą niektórzy stołeczni krytycy - "chaotycznym zlepkiem populistycznych sloganów". Co złego w tym, że do opowieści o naszych, Polaków wadach i słabościach, odwiecznych kompleksach, wyrzutach sumienia i uwikłaniu w historię Demirski wykorzystał funkcjonujące w zbiorowej świadomości stereotypy i klisze? Eksplorując rzeczywistość uproszczoną przez media, posługując się typami pozornie pozbawionymi psychologicznego backgroundu, Demirski i Strzępka dobierają się, a raczej dokopują (cała scena wypełniona jest ziemią, z której techniczni wykopują/zakopują zwłoki głównych postaci) do istoty współczesnej rzeczywistości, w której wszystkie dyskursy pozbawione jakiejkolwiek hierarchii mieszają się ze sobą, a każdy z osobna zmierza jedynie do tego, by zabrzmieć głośniej, dosadniej, bardziej przejmująco.

Dobywające się z całkowitej ciemności rozmowy o pragnieniu znalezienia światełka w tunelu, pragnieniu wyjazdu do Warszawy (lepszego świata), wydobycia się z ciemności, brzmią jak zwykłe ludzkie marzenia. Tymczasem po chwili okazuje się, że to marzenia trupów i zombie, podrywających się do szaleńczego korowodu, by przedstawiać widzom własne wersje historii. Te trupy to my, Polacy: pogrążeni we frustracji, kompleksie prowincji - wyraźnym zarówno w skali lokalnej, krajowej, jak i globalnej - oraz przytłaczającym pesymizmie i czarnym, czarnym, czarnym czarnowidztwie, jesteśmy martwi, stoimy w miejscu roztrząsając historię, nie potrafimy się od niej uwolnić, walcząc jednocześnie o uprawomocnienie własnej wersji. A jeśli ktoś nas zagłusza, utrudnia, przypomina to, o czym nie chcemy pamiętać, to, co wyparliśmy, wybieliliśmy lub zwyczajnie przeinaczyliśmy, by zagłuszyć wyrzuty sumienia, zlikwidować dysonans poznawczy, wzbudzić współczucie i przedstawić się w jak najlepszym świetle - trzeba mu niezwłocznie skręcić kark, tak jak Gwiazdka (Monika Fronczek) inspicjentce, która uparcie przypomina jej o tym, że wcale nie zginęła przejechana przez mercedesa, a przez zwykły traktor. Ten jeden szczegół, ten traktor nie pasuje do obrazu siebie, który pragnie stworzyć panienka marząca o wyjeździe do Warszawy: dziewczyny światowej, znanej, z klasy średniej, lepszej od otaczającego ją towarzystwa.

Staruszka (Sabina Tumidalska) ma na swoim koncie morderstwo przyjaciółki, jedynego bliskiego świadka jej haniebnych doświadczeń z czasów wojny - zabijając mogła zrzucić na swoją ofiarę wszystkie swoje grzechy, wybielić siebie, tworząc postać "tej, co chciała Niemca". Mamy tu jeszcze Jaruzelskiego, biskupa Paetza, chłopca kipiącego złością, bo zostawili go rodzice, wyjeżdżając do pracy za granicę, Niemca, który wykupił wycieczkę do Gdańska, z dodatkowym bonusem, którego nagła śmierć nie pozwoliła mu zrealizować. Pragnął raz jeszcze poczuć jak to jest ostrzelać i zdobyć Frei Stadt Danzig. Mamy dresiarza z Łodzi, który podczas starcia z policją i studentami na osiedlu studenckim, czuje się jak na bitwie pod Monte Cassino. Za wszystkimi ciągnie się historia, w postaci wyrzutów sumienia (uosobionymi przez powstrzymującą co jakiś czas akcję Wandę) haseł i stereotypowych uproszczeń, które przyklejają się do naszego postrzegania rzeczywistości już w pierwszych klasach szkoły podstawowej, by w późniejszym życiu, poza naszą świadomością warunkować wszystkie emocje, dążenia i działania, wpływać na nasze interpretacje rzeczywistości.

Spektakl uwodzi obnażeniem wszystkich teatralnych zabiegów, całej strony technicznej. Inspicjentka na scenie nie jest dziś w teatrze żadnym novum, jednak tutaj jej obecność została sprowadzona do tego samego poziomu, na którym funkcjonują aktorzy, także ona ma swoje pięć minut, wyrażając pragnienie o stworzeniu nowej festiwalowej nagrody dla najlepszej inspicjentki. Gdyby taka istniała bez wątpienia by ją zdobyła. Przez cały czas trwania spektaklu widzimy pracowników technicznych uruchamiających na naszych oczach teatralną maszynerię, śmiejących się z aktorów, dźwiękowca dostosowującego głośność muzyki do aktualnych potrzeb aktorów. Cała ta metateatralność, obecna również w scenicznej akcji, pomaga obnażyć sposoby funkcjonowania w rzeczywistości, w której na zrozumienie i bycie usłyszanym ma szanse tylko ten, kto użyje odpowiednich sposobów, by stać się wystarczająco "medialnym". A jeśli nikt nie chce słuchać, jeśli nieustannie ktoś zagłusza i przerywa, zawsze jest jeszcze jedna opcja: you can dance.

Jedyna wada tekstu Demirskiego polega na przesadnym nagromadzeniu wątków i odniesień do współczesności, które - choć ubrane w atrakcyjną, to jednak monotonną formę - w pewnym momencie bledną, nikną w scenicznym chaosie, zostają przeoczone, zapomniane i zbagatelizowane, nie dają się opisać w krótkiej festiwalowej relacji, mimo że zasługują, bo wszystkie są równie istotne. Z drugiej strony, to właśnie z owej kumulacji treści, pozornego chaosu i szybkiego tempa spektaklu rodzi się jego siła i energia, która - mam nadzieję - obecna w przedstawieniu otwierającym festiwal, udzieli się całości.

W Niemieckim spektaklu "past is in front of ego" berlińskiego teatru buro fur zeit + raum energii nie zabrakło, choć wystąpiła w innej i - poprzez zestawienie ze spektaklem wałbrzyskim - zaskakującej postaci. Z Teatru Lalek "Pleciuga" festiwalowa publiczność przeniosła się na spektakl do hangaru PKP Energetyka - całkowicie inne miejsce, zupełnie inny teatr. Trochę instalacja, trochę teatr tańca, niespieszny, powoli nabierający rytmu i energii, nostalgiczny, polegający na kontemplacji i powtarzaniu przez bohatera prostych, codziennych czynności, dokumentowaniu ich, nazywaniu, a więc także interpretacji. W spektaklu nie pada jednak ani jedno słowo, które byłoby czymś więcej, niż opisem powtarzających się czynności, nad którymi zwykle się nie zastanawiamy, typu "otwieram drzwi", "kładę się na podłodze", "ślizgam się" itd. Początkowo bohater sam mówi o tym, co robi, po chwili schowany za szafą dźwiękowiec nagrywa każdy dźwięk, później bohater nagrywa swoje opisy na dyktafon, żeby w końcu odtwarzane z niego nagranie zmuszało go do wykonywania opisywanych czynności. Coś, co nie zostało nazwane, zinterpretowane i niezarchiwizowane - nie istnieje. Poprzez nazywanie, dokumentowanie (zdjęcia, nagrania) nadajemy znaczenie naszemu zwykłemu istnieniu, stwarzamy rzeczywistość, zdobywamy poczucie kontroli nad nią i nad czasem.

Mężczyzna rysujący kredą na czarnej tablicy obiadowe nakrycie i kieliszek, trzymając tablicę na kolanach zamienia ją w stół, a dłoń obecnego wciąż gdzieś za szafą dźwiękowca podaje mu narysowaną przed chwilą tym razem prawdziwą lampkę wina. Wystarczy jeden ruch ręki, żeby obrazek obiadu z rybą na środku talerza zamienił się w ryby latające za oknem, i kolejny, by ryby okazały się okładką wielkiej księgi. Księga materializuje się tak, jak wcześniej wino i okazuje atlasem - bohater rozkłada przed sobą wielką mapę. Im dłużej się w nią wpatruje, tym bardziej zapada się w fotelu, czując ogrom świata istniejącego poza bezpośrednio otaczającą go rzeczywistością. Kto nie zna tego uczucia? Cienką nitką rozsnuwa sieć połączeń między mapą a swoim pokojem, w końcu tańcząc pod spisem swoich codziennych działań odkrywa drzwi. Efektem poznania i nazwania otaczającej go rzeczywistości jest odkrycie, że to, czym ona jest, zależy tylko od sposobu jej postrzegania, że sam ją kreuje. Odkrycie mapy, stworzenie odpowiednich powiązań ze światem, pozwala mu znaleźć wyjście z pokoju, który nie zdążył stać się dla niego więzieniem: tańcząc otwiera potężne drzwi hangaru, po to, by wybiec, zniknąć widzom na moment z oczu i odjechać w dal na rowerze.

Po tych dwóch skrajnie od siebie różnych, choć w obu przypadkach znakomitych przedstawieniach, "Przebudzenie wiosny" w reżyserii Wiktora Rubina zaskoczyło swoją zachowawczością, powolnością i niskim poziomem energii jak na spektakl, który ma opowiadać o młodych ludziach, ich pragnieniach, dążeniach, bolączkach. Poza momentami, w których bohaterowie śpiewają lub podrygują w rytm zagłuszającej ich energetycznej muzyki Piotra Bukowskiego, jest nijako, dość spokojnie, powierzchownie. Nie ma tu niczego z dosadności tekstu Demirskiego, atrakcyjność formy też wydaje się wątpliwa. Moment interakcji z widzami jest powierzchowny, krótki i wydaje się niczemu nie służyć. Pojedyncze udane sceny, jak choćby monolog Janka Rilowa (Michał Czachor), czy urzekające aktorstwo Dominiki Biernat i Mirosława Guzowskiego nie są w stanie pociągnąć za sobą całego spektaklu. O ile bydgoskie "Przebudzenie wiosny" na tegorocznych WST pokazywane jednego dnia z "Pakujemy manatki" wypadło świeżo, ożywczo i przekonująco, to w Szczecinie spektakl ewidentnie "nie poszedł". Być może to subiektywne wrażenie wynika tylko z kontekstu i zestawienia z innymi spektaklami, których siła i wymowność przyćmiła spektakl Rubina, być może kwestia późnej pory i znużonej, nasyconej już sporą dawką świetnego teatru publiczności, która marzyła o wyspaniu się przed długim maratonem teatralnym, który czeka ją kolejnego dnia festiwalu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji