Moja córeczka
Okazuje się, że w rakach doświadczonego reżysera interesujące, ba, nawet momentami - powiedziałbym - podniecające przedstawienie może powstać z tekstu dalekiego od doskonałości. To tworzywo teatralne, które wziął do obróbki Jerzy Jarocki - jest - mimo pozornych dramatycznych zawęźleń i chropowatości - sypkie i kruche. Opowiadanie, z którego reżyser uczynił materiał do gry scenicznej, stopione było w jednakie wartości literackie i filozoficzne, moralne. Tam zabrzmiał jeden ton szlachetnej literatury. W teatrze cała budowa reżyserska - bogata, pomysłowa, zdynamizowana błyskotliwym działaniem scenicznym - rozgrywa nie na piaszczystym raczej podglebiu. Przeto przyjmując nie najgorzej ten spektakl, raz po raz doznawałem uczucia, że jest on jakby nieskromny, że popis takiego majstra teatralnego, jakim jest Jarocki, ma skazę galanteryjną. Przypominało mi to przedstawienie sytuację, jaką spotyka się często na różnorakich konferencjach, kiedy na mównicę wchodzi dobry mówca, tak dobry, że zakochany w sobie i przez to już lekko podejrzany.
Różewicza "Moja córeczka", jej temat, jej zaangażowanie moralne, leży w kręgu zamyśleń i pytań świetnego poety stawianych światu przez człowieka, którego już okrutna młodość okupacyjna wyleczyła ze złudzeń, przecież nieustannie uwrażliwionego na cierpienie, pochylonego nad krzywdzonymi i jednocześnie wymierzającego gorzki osąd gipsowym odlewom, pozornym prawdom i niepoważnym małpowaniom artystów.
Główny bohater "Mojej córeczki", starzejący się człowiek, z otwartymi nadal ranami doświadczeń wojennych, izolujący się od świata - wszystkie swe emocje, tęsknoty i nie spełnione marzenia przenosi na swą córkę. Na niej buduje obraz resztek swego życia. I oto ta jego bohaterka ściera się po raz pierwszy w dorosłym już metrykalnie życiu ze społeczeństwem, z tak zwaną rzeczywistością. Przegrywa okrutnie i haniebnie. Wpada w ręce sutenera i staje się prostytutką. Wszystkie wizje ojca walą się brutalnie. Kto za to ponosi winę? - oto pytanie, które zawiesza autor.
Podnosi je także - rzecz jasna - i teatr. W opowiadaniu jednak, jak się już wyżej podpowiadało, moralno-filozoficzne racje są uwierzytelnione artystycznym odpowiednikiem, są spasowane dobrą prozą. Przeniesienie jej na język działań teatralnych raczej zawiodło. Powstał dość jałowy moralitet, zaludniony papierowymi postaciami i pustawymi dialogami. Dotknęło to szczególnie wiodącego bohatera sztuki, Henryka. Należą się przeto słowa uznania Jerzemu Kaliszewskiemu, że raz i drugi potrafił jako tako ożywić tego słomianego Hioba, jakiego dane mu było kreować. W roli Córeczki widzieliśmy Krystynę Chmielewską, o której właściwie trudno jest cokolwiek powiedzieć, przyjąć przeto wypada, iż u podstaw tej nijakości legła znowu nijakość tekstu.
Przedstawienie zresztą zaludnione jest tłumem aktorów. Przypisane są niemal wszystkim epizody, ma bowiem ten spektakl rytm przebiegających szybko klatek filmowych, przelotnych wydarzeń na dworcu. Skomponowane jest to wszystko - jak już wspomniałem - tu efektowne obrazy, w malunki wzięte niby z życia.
W mnogości tych epizodów wybrać trzeba charakterystyczne kreacje Marii Bednarskiej (Starej Kobiety, Sprzątaczki i Starowinki), Ewy Lassek w roli Kierowniczki, Marty Stebnickiej spełniającej podobnie jak Bednarska trzy role (Sąsiadki, Kobiety w czapce i Kobiety z kabiny nr 1) oraz Bolesława Smeli (Brudasa). Z przyjemnością też spotkaliśmy się ze Zdzisławem Maklakiewiczem, aktorem nie tak dawno pozyskanym dla Teatru Starego.
Sugestywna, dopasowana do mrocznego i dworcowego klimatu przedstawienia scenografia - ręki Wojciecha Krakowskiego. Muzyka Włodzimierz Szczepanek. Choreografia Krystyny Mazurówny. Adaptacji tekstu Różewicza na scenę dokonał Jerzy Jarocki. Cóż więcej można jeszcze powiedzieć? Ano tyle, że - jak należy mniemać - o oryginalne sztuki współczesne nadal jest trudno. Adaptacje zaś pozostaną zawsze materiałem zastępczym. Nie należy zresztą obwiniać teatrów, iż sięgają po nie, to już ustalona od dawna tradycja i praktyka, westchnąć jednak trzeba nad niedostatkiem dzieł teatralnych.