Artykuły

Ciągle jest na scenie

Urodziny postanowił obejść w tę niedzielę [24 października], choć 85 lat skończył miesiąc temu. Ale wówczas nie zaplanowano żadnego przedstawienia z jego udziałem. A gdzie, jeśli nie na scenie, może obchodzić swoje święto taki artysta? O BOGDANIE PAPROCKIM pisze "Rzeczpospolita".

Dla milionów Polaków jest symbolem operowego śpiewaka, jego nazwisko wymieniają najczęściej, z nim związane są ich wspomnienia z oglądanych spektakli. - Bogdan Paprocki jest gwiazdą mojej młodości - mówi dyrektor Teatru Wielkiego w Poznaniu Sławomir Pietras. - Podkochiwałem się w różnych solistkach Opery Śląskiej, biegałem na przedstawienia, a ponieważ on im partnerował, poznałem go w różnych rolach. W "Cyganerii" tak mnie zachwycił, że postanowiłem pójść w jego ślady. Przybiegłem do domu, usiadłem do pianina i zacząłem śpiewać. Miałem wtedy 16 lat i zrozumiałem, że nigdy więcej nie powinienem tego robić.

- Moje pierwsze i od razu ważne spotkanie z Bogdanem Paprockim to "Straszny dwór" przygotowany na otwarcie Teatru Wielkiego w Warszawie w 1965 r. - mówi reżyser Marek Weiss-Grzesiński. - Oglądałem go jako dziecko, ale pamiętam do dziś postać zadziornego szlachcica, jaką stworzył. Była to kreacja tak sugestywna, że w mojej wyobraźni na długo stała się symbolem polskiej szlachty.

Namiętnie i gorzko

Przedstawiony w liczbach życiorys Bogdana Paprockiego porównać można do dokonań dawnych przodowników pracy: 59 lat działalności artystycznej, ponad 2500 przedstawień w kraju oraz na 50 scenach zagranicznych. W roli Stefana w "Strasznym dworze" wystąpił w 250 spektaklach, Jontka w "Halce" zaśpiewał 248 razy. Do tego dodać trzeba prawie 200 przedstawień "Madame Butterfly" z nim jako Pinkertonem, w każdą z ról Fausta, Cavaradossiego czy Don JosŽgo wcielał się ponad 100 razy...

Kreacje artystyczne trudno wszakże opisać poprzez liczby. Po latach pozostają zaś jedynie recenzje i wspomnienia. "Paprocki na scenie to poeta i wielki artysta - pisała w swej książce Maria Fołtyn. - Partnerując mu w ÇHalceČ byłam uskrzydlona. Jego wokalistyka miała w sobie coś wschodniego, głębokiego, rzewnego i przejmującego, odmiennego od innych śpiewaków. Jontek w jego wykonaniu nie był prostym chłopem, pokonanym góralem, lecz człowiekiem znającym gorycz cierpienia. Paprocki śpiewał namiętnie i gorzko".

Pozostały też płyty: Szujski w "Borysie Godunowie" utrwalony przez EMI, fragmenty z "Carmen" i "Trubadura", zestawy arii operowych i pieśni spoczywające w archiwach Polskich Nagrań oraz najważniejsze role moniuszkowskie. Od nagrania "Strasznego dworu" pod dyrekcją legendarnego Waleriana Bierdiajewa minęło już pół wieku, ale nikt dotąd nie dorównał mu w partii Stefana.

Paprocki za życia stał się legendą, choć sam podchodzi do tego z dystansem. - Nie wierzę w żadne legendy - powiedział kiedyś. - A śpiewanie nieprzerwanie przez tyle lat przynosi moim zdaniem splendor. Jest zarazem nieocenione dla mojego komfortu psychicznego. Gdy śpiewak zaczyna swoją karierę, dają mu różne drobne rólki, gdy ją kończy, jest podobnie. Tyle tylko, że wtedy może pozwolić sobie na komfort, by traktować je z uśmiechem.

- Nie śpiewa dzisiaj dużych ról tylko dlatego, że nie wytrzymałby kondycyjnie takiego wysiłku - uważa Sławomir Pietras. - Głosowo jest nadal w świetnej formie.

Te role z ostatnich lat to przede wszystkim Abdallo w "Nabucco" Verdiego i cesarz Altoum w "Turandot" Pucciniego. Ale była też kolejna duża kreacja - stary Faust w operze Gounoda. Niewiele brakowało, by na 85. urodziny wcielił się w niego gościnnie na scenie Opery Bałtyckiej w Gdańsku. Choroba uniemożliwiła mu jednak uczestniczenie w próbach.

Pięć gwiazd w kwintecie

Przez 59 lat Bogdan Paprocki na stałe związany był tylko z dwoma operami - w Bytomiu i w Warszawie. Dziś, gdy żaden wybitny śpiewak nie chce być uzależniony od jednego teatru, taka wierność wydaje się czymś nieprawdopodobnym albo anachronicznym.

W Operze Śląskiej zadebiutował w listopadzie 1946 r. w "Traviacie", nieco wcześniej wystąpił na tej scenie z żołnierskim zespołem estradowym, do którego przyłączył się w 1944 r. po wyzwoleniu Lublina, gdzie mieszkał. Młodego tenora w mundurze usłyszał dyrektor Belina-Skupiewski i zaproponował angaż. W debiutanckim przedstawieniu Paprockiemu towarzyszyła Barbara Kostrzewska jako Violetta i dwudziestoczteroletni Andrzej Hiolski jako stary Germont. Bytom skupiał wówczas najlepsze siły wokalne. W następnych latach powstał tu najwspanialszy kwintet w dziejach polskiej opery, jak mawiano o piątce solistów: Natalia Stokowacka, Krystyna Szczepańska, Bogdan Paprocki, Andrzej Hiolski i Antoni Majak.

W latach 50. coraz częściej z Bytomia zaczął jeździć do stolicy na gościnne występy, aż wreszcie w 1960 r. zaangażował się do Opery Warszawskiej. Jej dyrekcja, szykująca się do przenosin do odbudowywanego Teatru Wielkiego i kompletująca nowy zespół, wyjednała w Ministerstwie Kultury specjalne rozporządzanie, pozwalające jedynie Operze Warszawskiej na ustalanie specjalnych, wyższych stawek dla niektórych artystów. Tak stolica podkupiła bytomskie gwiazdy.

Odrzucone dolary

Szczepańska, Paprocki, Hiolski czy Ładysz to nie były wielkości jedynie lokalne. Wielu przedstawicieli tej powojennej generacji artystów miało warunki ku temu, by zrobić światową karierę: piękny głos, świetną technikę, kulturę muzyczną. Nikomu się to nie udało. Po latach mówili z nostalgią, że urodzili się za późno lub za wcześnie. Gdyby byli starsi, mogliby zaistnieć w świecie przed II wojną, tak jak Jan Kiepura. Gdyby weszli na scenę później, luk w kurtynie oddzielającej PRL od Zachodu byłoby znacznie więcej.

To stwierdzenie jest tylko częściowo prawdziwe. Oczywiście ówczesne władze starannie rozdzielały zaszczyty i szanse, dbając, by nikt zanadto się nie wybił. Kiedy po pierwszych zagranicznych sukcesach do Bernarda Ładysza zaczęły przychodzić kolejne zaproszenia, dziwnym trafem zawieruszały się w biurkach urzędników. Gdy w 1957 r. Franciszka Denis-Słoniewska, będąc na wycieczce we Włoszech, zgłosiła się na przesłuchania do agencji związanej z La Scalą i natychmiast dostała propozycję występów, zabrakło czasu i pieniędzy na załatwienie formalności. A po powrocie do kraju nie udało się jej ponownie wyjechać.

A jednak im wszystkim brakowało determinacji, bez której nie można naprawdę stać się artystą światowej miary. Mieli swoją publiczność w Polsce, przyjaciół i rodziny, a przede wszystkim cieszyli się życiem, które po przeżyciach wojennych było dla nich wartością najcenniejszą.

I mieli jeszcze jedno: patriotyczną dumę. W 1959 r. Paprocki pojechał na występy do USA. - Bogdan ma wielkie poczucie godności narodowej - wspomina partnerująca mu wówczas Maria Fołtyn. - W żadnym razie nie zgodziłby się na jakikolwiek rodzaj "żebrania", nie przyjąłby "zapomogi", jak to robiło wielu naszych kolegów aktorów i kabaretowców. Obruszaliśmy się, gdy po przedstawieniu "Halki" za autografy składane w programach kładziono nam po kilka dolarów. Zwracaliśmy pieniądze, mówiąc, że otrzymujemy honorarium, a żywy kontakt z widownią to czysta przyjemność.

Podczas tego pobytu w Stanach Paprocki otrzymał szansę pracy w New York City Opera. - Postawiono mi jednak warunek - opowiadał później - że jeśli wrócę do Polski, propozycja przestanie być aktualna. W wywiadzie dla Głosu Ameryki bez chwili zastanowienia powiedziałem, że nawet boso i o suchym chlebie, ale wolę pozostać w domu. To Opera Śląska tak nas ukształtowała, tam czuliśmy się najszczęśliwsi na świecie.

Rekordziści wśród tenorów

Głos tenorowy jest delikatny, dlatego też najszybciej się zużywa. Bas lub baryton może być w znakomitej formie po sześćdziesiątce, tenor w tym wieku schodzi ze sceny. Są oczywiście wyjątki. Sześćdziesięciotrzyletni Placido Domingo w obecnym sezonie znakomicie poradził sobie z rolą Siegmunda w "Walkirii" Wagnera w nowojorskiej Metropolitan. Nieżyjący już wielki Alfredo Kraus, mając 64 lata, zadebiutował w 1991 r. jako bohater "Opowieści Hoffmanna". Paprocki w jego wieku śpiewał tę trudną partię w Warszawie w latach 80., ale nie traktowano tego w kategoriach sensacji. Uznawano po prostu za rzecz oczywistą.

Do rekordzistów wśród tenorów należy Giovanni Martinelli (1889 - 1969), przez 35 sezonów związany z Metropolitan. Oficjalnie karierę zakończył w 1950 r., ale po 17 latach pojawił się na scenie raz jeszcze jako cesarz Altoum w "Turandot". Był jednak młodszy od Paprockiego, który w niedzielę na swe 85. urodziny wystąpi w tej samej roli. Zapewne nie po raz ostatni.

Nikt jednak nie przebił rosyjskiego śpiewaka Iwana Kozłowskiego (1900 - 1993). Ten wielkiej klasy artysta nie był zbyt znany w świecie, bo przez całe życie nie pozwolono mu wyjechać na Zachód. Gdy miał 84 lata, zaśpiewał Jontka w radiowym nagraniu "Halki", a na 90. urodziny w moskiewskim Teatrze Bolszoj wystąpił jako Triquet w "Eugeniuszu Onieginie". Tej roli z popisowymi kupletami, wymarzonej dla starego śpiewaka, Bogdanowi Paprockiemu nie było dane jeszcze zaśpiewać. Ale wszystko przecież przed nim.

- Życiowe siły czerpie z tego, że jest ciągle na scenie - uważa Marek Weiss-Grzesiński. - A pogodą ducha mógłby obdzielić wielu innych ludzi.

- Zawsze bierze udział w poznańskim Turnieju Tenorów, co roku przyjeżdża z innym repertuarem - mówi Sławomir Pietras. - Kiedyś podsłuchałem, jak mówił do swoich młodszych kolegów: "Pamiętajcie, Boguś Kaczyński żyje z Kiepury, Maria Fołtyn z Moniuszki, a dyrektor Pietras z Paprockiego". Niniejszym więc oświadczam, że chętnie długo jeszcze będę to czynił.

na zdjęciu: Bogdan Paprocki w roli Jontka w "Halce" Stanisława Moniuszki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji