Artykuły

Nie muszę mieć wszystkiego od razu

- Od mojego debiutu mija 13 lat. "Pokuszenie" było mądrym i wspaniałym filmem, który dał mi możliwość pokazania się od najlepszej strony. Wiem, jak niewiele młodych aktorek dostaje taką szansę. Zawsze miałam świadomość, że nie mogę jej zaprzepaścić, muszę pozostać w tym tzw. górnym pułapie - mówi MAGDALENA CIELECKA.

Kiedyś uciekała, bez słowa wychodziła z domu, z przyjęcia, nie odbierała telefonów dziś woli mówić jasno, o co jej chodzi.

Nigdy nie byłam osoba która Wyznacza Sobie Cele, a potem konsekwentnie do nich dąży. Wszystko przydarzało mi się mimochodem. Dziennikarze często pytają mnie. dlaczego zostałam aktorką, czy o tym marzyłam. Wcale nie chciałam zdawać do szkoły teatralnej, myślałam raczej o weterynarii. Zadecydowała miłość. Byłam zakochana w chłopaku, który przygotowywał się do egzaminu do PWST. Na trzecim roku Grzegorz Jarzyna zaproponował mi rolę w swojej pierwszej etiudzie, "Personie" Ingmara Bergmana. Zobaczył we mnie bohaterkę tego dramatu, gdy zdenerwowana trzasnęłam drzwiami, a huk spotęgowało echo. Kolejny przypadek. W dniu, kiedy szukająca aktorki do "Pokuszenia" Barbara Sass przyszła zobaczyć przedstawienie dyplomowe mojego roku, występowałam w głównej roli. Gdyby pojawiła się następnego wieczoru, grałabym tylko epizod.

Od mojego debiutu mija 13 lat. "Pokuszenie" było mądrym i wspaniałym filmem, który dał mi możliwość pokazania się od najlepszej strony. Wiem, jak niewiele młodych aktorek dostaje taką szansę. Zawsze miałam świadomość, że nie mogę jej zaprzepaścić, muszę pozostać w tym tzw. górnym pułapie. Zresztą chyba ta presja "wysokiego, poziomu" działała w obie strony, bo dostawałam głównie ambitne propozycje. Zostałam zaklasyfikowana pod hasłem "trudne role". Grałam zakochaną zakonnicę, lesbijkę, wiarołomną żonę. samobójczynię. Przez pierwsze lata pracy jedynym odstępstwem od mojego wizerunku była rola w komedii romantycznej "Zakochani" w reżyserii Piotra Wereśniaka. Potrzebowałam odmiany. Zarzekałam się, że nigdy nie zagram w serialu, reklamie. Często używałam słów "nigdy" i "zawsze". Dziś już nie ma we mnie tej kategoryczności. Oczywiście miałam wątpliwości. Zastanawiałam się, co poczuję, kiedy zobaczę billboardy ze swoją twarzą: satysfakcję czy zażenowanie? Pamiętam, że po zdjęciach wyjechałam do Stanów. Kiedy wróciłam i jechałam taksówką z lotniska do domu, wypatrywałam tych reklam z bijącym sercem. Zastanawiałam się, co powiedzą znajomi, przyjaciele. Ale reakcja była wspaniała, usłyszałam, że jest OK, że wreszcie przestałam być żelazną damą. Dziś jestem spokojniejsza, pewniejsza swojej pozycji zawodowej. Przez pierwsze dziesięć lat pracy żyłam na najwyższych obrotach. Chciałam, żeby wszędzie było mnie pełno, czułam, że muszę bywać, żeby nie zniknąć. Nie ma już we mnie takiej desperacji. Nie muszę być na każdej imprezie. Wolę zostać w domu, obejrzeć film we dwoje albo spędzić czas w gronie przyjaciół.

Mama była dla mnie najważniejszym punktem odniesienia'. Dom bez niej był pusty i smutny. Wyczekiwałam jej kroków, bo zawsze o tej samej godzinie - 15.30 - wracała z pracy. Otwierały się drzwi wejściowe i mieszkanie w sekundę jaśniało, stawało się ciepłe, znów tętniło życiem.Z wiekiem staję się do niej coraz bardziej podobna fizycznie. Długie lata byłam córeczką taty - ten sam nos, oczy, usta. Z charakteru bardziej przypominam ojca. Był duszą towarzystwa, szalony. W dwie godziny potrafił zorganizować wyjazd nad morze. Jako zawodowy kierowca rzadko bywał z nami, ale kiedy się pojawiał, roztaczał wokół siebie aurę innego świata. Umarł nagle, gdy miałam 19 lat. Tak naprawdę dopiero niedawno "przerobiłam" jego śmierć, przeżyłam coś w rodzaju żałoby. Wcześniej nie byłam na to gotowa.

Dorastałam wśród Chłopaków. Miałam krótkie włosy i poobijane kolana. Brat z kolegami biegali po drzewach, przechodzili przez płoty i bawili się w Indian. Nie chciałam być gorsza. To chyba sprawiło, że przez lata traktowałam chłopaków jak kumpli. Byłam na pewno lubiana, pożądana towarzysko, ale raczej nie powodowała tego moja "dziecięca kobiecość". Nie byłam typem słodkiej dziewczynki. Do dziś mam świetny kontakt z bratem, choć on został w rodzinnych Żarkach, właściwie codziennie rozmawiamy przez telefon. Doświadczenia z dzieciństwa sprawiły, że dobrze czuję się w męskim towarzystwie, długo wolałam przyjaźnić się z mężczyznami. Lubię ich spojrzenie na świat. Często powtarzałam: "Wino i babskie plotki? To nie dla mnie". Tymczasem wszystko się zmienia, w ciągu ostatnich trzech lat w moim życiu pojawiło się sporo kobiet. Bardzo sobie cenię te przyjaźnie, spotykam się z moimi koleżankami czasem nawet kilka razy w tygodniu, właśnie na wino i długie rozmowy. I to jest ta wspaniała, cudowna ludzka niekonsekwencja.

Dość późno przeżyłam swoją pierwszą miłość, poznaliśmy się na weselu u znajomych. Miałam wtedy 16 lat, a mój wybranek był ode mnie starszy o cztery lata i studiował medycynę. To było, jak na tak młody wiek, silne i poważne uczucie. Mieszkaliśmy w innych miejscowościach, odwiedzał mnie co weekend. Pokazywał mi świat, którego wtedy nie znałam. Zabierał do miejsc kultowych: do Teatru Witkacego w Zakopanem, do Piwnicy pod Baranami albo Pod Jaszczury. Dzięki niemu pierwszy raz byłam na spektaklu w Starym Teatrze w Krakowie, moim późniejszym miejscu pracy. Ten związek skończył się po kilku latach, ale był wymarzonym startem w świat uczuć. Dziś mój dawny ukochany jest znanym krakowskim neurologiem. Nie miałam wielu związków, nie ulegam uczuciom na chwilę. Zawsze staram się być uczciwa, niczego nie robić za plecami. Ale czasem, kiedy dopada nas prawdziwe uczucie, niewiele możemy poradzić. Był moment, kiedy próbowałam walczyć z tym, co podpowiadało serce - właśnie z powodu skrupułów, które miałam wobec osób trzecich. Wygrała miłość.

Jestem bardziej pobłażliwa. Więcej rozumiem, akceptuję. Nie chcę wszystkiego już i natychmiast, nie tupię nogą i nie mówię: "Jak tego dziś nie będzie, to koniec". Paradoksalne, że im jestem starsza, tym więcej daję sobie czasu na różne rzeczy - na decyzje, na przemyślenia, na poobserwowanie kogoś. Nie zamartwiam się, kiedy coś idzie nie po mojej myśli. Kiedyś wystarczyło, żebym się obudziła i nie poczuła motyli w brzuchu i już było źle. Szukałam ekstremalnych emocji, uciekałam. Potrafiłam nagle wyjść z domu, z przyjęcia, nie odbierać telefonów. Tak naprawdę to był rodzaj manipulacji. Chciałam, żeby partner udowadniał, jak bardzo mu na mnie zależy. Dziś po prostu staram się rozmawiać i mówić, o co mi chodzi. Nauczyłam się też czerpać radość z codzienności: leżenia na kanapie, spaceru czy wspólnego obiadu.

To ja podejmowałam decyzje o rozstaniu. Ale decyzja o odejściu nigdy nie jest łatwa, człowiek zawsze się zastanawia, czy dobrze robi. Do końca dajemy sobie szansę. Każdy związek kończy się inaczej, bo każdy jest inny, coś się wypala, bo zaczyna się coś nowego. Albo odwrotnie, kończy się jakaś miłość, więc robi się miejsce na nowe uczucie. Myślę, że w dobrym, szczęśliwym związku nie może pojawić się osoba trzecia. Nie ma na to odpowiedniego gruntu, gotowości, potrzeby. Niezależnie od okoliczności koniec miłosnej relacji to zawsze bolesne doświadczenie. Na początku przecież zawsze wierzymy, że to na całe życie, że tym razem się uda. Dlatego każde rozstanie odbieram bardziej w kategorii osobistej porażki, nigdy ulgi.

Przyzwyczaiłam się do plotek. Staram się raczej tym bawić, niż walczyć z czymś, na co wpływ mam niewielki. Jakiś czas temu siedziałam z Piotrem Adamczykiem w restauracji, widzieliśmy, jak podjechał paparazzi. Oczekiwał sensacji, dwuznacznych zachowań, więc mu je zagraliśmy. Dotknęłam Piotrka, on pogłaskał mnie po głowie. Następnego dnia przeczytaliśmy w gazecie: "Ona czule dotyka jego ramienia". Muszę mieć dystans do prasy bulwarowej, inaczej

zadręczyłabym się, prostując fakty - nomen omen - z nie swojej biografii. Nie obchodzi mnie to, to nie ja, to nie o mnie. Jestem przyzwyczajona, że jeśli mam stłuczkę, chwilę później w okolicy pojawiają się paparazzi. Zdarzyło się, że mama przeczytała w gazecie, że coś mi się stało. Na szczęście już wie, że jedyną rzetelną wiedzę dotyczącą mojego życia może czerpać ode mnie.

Nie boję się myśli O przemijaniu. Jestem otwarta na to, co daje życie,

a ono przynosi też cierpienie. Nie uciekam przed bólem. Przyjmuję to, co trudne, bo wierzę, że tylko tak się rozwijamy. Dzisiejszy świat ze swoim przymusem szczęścia trochę mnie przeraża. Daję sobie prawo do czucia wszystkich swoich emocji, także tych trudnych. Akceptuję tę część siebie, chcę zrozumieć, oswoić. Tłumione i tak w końcu wybuchną ze zdwojoną siłą. Zresztą trudne emocje traktuję jak materiał niezbędny do pracy aktora. Kiedy cierpię, staram się ten stan rozebrać na części. Później, przygotowując się do roli, mogę korzystać z tego, co kiedyś przeżyłam. Sięgam do dawnych emocji jak do magazynu i wyciągam to, co mi potrzebne. Na początku roku znów grałam Sarah Kane w "4.48 Psychosis", sztuce wystawianej w teatrze Rozmaitości. Rola Sarah, znanej autorki dramatów, artystki cierpiącej na depresję, która w wieku 28 lat popełniła samobójstwo, to jedna z tych, które wymagają sięgnięcia do takiego magazynu, wyciągnięcia z niego wszystkiego, co najboleśniejsze.

Znajomym rodzą się dzieci. Ja na macierzyństwo zdecyduję się, kiedy poczuję, że naprawdę tego pragnę. Że jestem gotowa pod każdym względem - jako kobieta, aktorka, człowiek. Nie wykalkuluję tego na siłę. Nie ulegnę modzie na dzieci czy presji wieku. Na poziomie teoretycznym, patrząc na moich przyjaciół, myślę, że byłoby wspaniale. Gdzieś za tym tęsknię, ale nie chcę pomylić lęku z potrzebą. Zawsze staram się słuchać intuicji. Tego, co mówi do mnie mój wewnętrzny głos. Na ten temat na razie milczy.

Ten rok zaczął się wspaniale. Na samym początku dowiedziałam się, że "Katyń" Andrzeja Wajdy, film, w którym zagrałam, został nominowany do Oscara. Dostałam interesującą propozycję filmową. Ostatnio rozmawiałam z Grażyną Szapołowską, pytałam: "Jak właściwie zagrać aktorkę?". Grażyna się roześmiała: "Ależ masz pole do popisu, aktorka jest taka niejednoznaczna. Możesz zrobić z nią wszystko". Cieszę się na tę rolę i już myślę, jak się do niej przygotować. Miałam moment, kiedy mniej grałam w teatrze, teraz właśnie z teatrem jestem w ciągłych rozjazdach. Moi przyjaciele żartują, że powinnam do końca sierpnia wynająć swoje mieszkanie.

Jest mi po prostu dobrze. Nie mam w sobie żadnej złości, żalów, pretensji do tego, że nie jestem gdzie indziej, z kimś innym, że nie uprawiam innego zawodu. Gdybym narzekała, byłabym nie w porządku wobec życia. Pamiętam, skąd się wzięłam, kim mogłam być. Wszystko, co mi się zdarzyło, traktuję jako dar. Uprawiam zawód, który bardzo lubię, ludzie mnie szanują, moi bliscy są zdrowi. Nie boję się tego powiedzieć, choć wiem, że w naszej kulturze przyznawanie się, że jest nam dobrze, nie jest w najlepszym tonie. Ludzie boją się zapeszać. A ja traktuję to inaczej - mówienie, że jesteśmy szczęśliwi, daje siłę, żeby ten stan utrzymać. Mam 36 lat, coraz częściej myślę o przemijaniu. Widzę, jak zmieniają się moje ciało, twarz. Ale nie mam potrzeby zmieniania siebie. Właśnie teraz czuję się ze sobą najlepiej. I podobam się sobie dużo bardziej niż kiedyś.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji