Praktyczny teoretyk
- Choćbym nie wiem jaką miał teorię, to gdy stoi przede mną na próbie ponad sto osób, to one patrzą na mnie i oczekują konkretów - reżyser TOMASZ KONINA opowiada o sobie przed łódzką premierą "Adriany Lecouvreur" [23 października w Teatrze Wielkim].
Michał Lenarciński: Pana droga do reżyserii wiodła przez Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej...
Tomasz Konina: - Z papierów jestem "teoretyk".
A z pracy praktyk. Dlaczego nie kończył pan reżyserii?
- Kiedy zdawałem do szkoły, reżyseria była podyplomowa, więc pomyślałem, że teoria będzie dobrym wstępem. Ale wszystko jakoś szybko poszło i już podczas studiów zacząłem współpracować z kolegami z Wydziału Aktorskiego, a tuż po skończeniu zostałem asystentem Anny Seniuk, Później w swojej bezczelnej wierze, że należy ryzykować poszedłem do Gustawa Holoubka, dyrektora warszawskiego Teatru Ateneum i zakomunikowałem, że chcę robić "Wujaszka Wanię" Czechowa z Piotrem Fronczewskim, Arturem Barcisiem. A Holoubek powiedział: jeżeli aktorzy się zgodzą, to robimy".
I aktorzy się zgodzili. Zresztą nie tylko oni, bo godzili się też śpiewacy.
- Niedługo później zadzwoniła do mnie Ewa Michnik, której reżyser wycofał się z "Wesela Figara" i zaproponowała mi pracę. I tak rozpoczęło się moje reżyserowanie. Łódzka "Adriana Lecouvreur" jest moją dziewiątą realizacją.
Sprawdza się panu powiedzenie, że nie ma nic bardziej praktycznego, jak dobra teoria?
- Trochę mi teoria poszła w las. Ale oczywiście jest ona dobra. Tylko że choćbym nie wiem jaką miał teorię, to gdy stoi przede mną na próbie ponad sto osób, to one patrzą na mnie i oczekują konkretów. I muszą wiedzieć, że traktuję ich wszystkich jako współtwórców spektaklu.
Zaczynał pan wysoko: Teatr Ateneum, Opera Narodowa, praktyka w Royal Opera House w Londynie...
- Rzeczywiście. Tak się układa w moim życiu, że wszystkie propozycje, czy przeze mnie wymyślone realizacje, w punkcie "wyjścia" przerastały mnie. I to właśnie było najbardziej fascynujące: za każdym razem musiałem wspinać się, uczyć i rozwijać.
Co jest wyżej, gdzie chciałby pan teraz wspiąć się?
- Wyżej jest Wagner i jego "Tristan i Izolda". To ogromne wyzwanie.
Pana kolejne realizacje operowe świadczą o tym, że odwraca się pan od teatru dramatycznego?
- Nie. Ale opera bardziej mną teraz zawładnęła.
A czym zawładnął panem teatr jako taki? Co jest dla pana w teatrze najpiękniejsze?
- Takie chwile, kiedy wszystko, co poukładałem sobie w głowie, staje się na scenie. Kiedy moje przemyślenia, dzięki aktorom materializują się. I to potrafi mnie wzruszyć.
Jak zarekomendowałby pan sobotnią premierę "Adriany..."?
- To piękna, wzruszająca opowieść o teatrze, o aktorach, zrealizowana nowoczesnym językiem teatralnym. I że jest to przedstawienie trochę antyoperowe, ponieważ w istocie to kameralny spektakl z efektownymi scenami zbiorowymi. Mam nadzieję, że będzie to wzruszający wieczór.