Artykuły

Prawdziwa cnota krytyk się nie boi

Piotr Ratajczak odsłonił mechanizmy rządzące światem lokalnym i globalnym. Ostra, bezpośrednia i gorzka krytyka koszalińskich władz i politycznych układów jest chyba pierwszym tak głośnym publicznym głosem rozżalonego społeczeństwa - o spektaklu "Wodzirej. Koszalin Kulturkampf" w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie pisze Anna Bielecka-Mateja z Nowej Siły Krytycznej.

Stacja Koszalin. Dwa perony, dwa kiepskie bary dworcowe, dwa okienka biletowe, jedna nieprzyjemna poczekalnia. Ponoć tutaj nawet mewy zawracają, bo dalej już tylko Szwecja. Dla podróżnych to jedynie miejsce przesiadki z pociągu pospiesznego na osobowy w drodze nad morze. Do Mielna stąd raptem pięć kilometrów, bo cóż robić w samym Koszalinie. Spacer po raz kolejny ciągnącą się przez całe miasto Aleją Zwycięstwa powiewa nudą. Reni Jusis, Adam Sztaba, Kasia Cerekwicka i Koń Polski dobrze o tym wiedzieli, więc gdy nadarzyła się okazja szybko uciekli do Warszawy. W stolicy przecież jakoś barwniej, szybciej, pewniej i dostojniej się żyje.

To nie moja opinia, lecz twórców spektaklu "Wodzirej. Koszalin Kulturkampf", najnowszej premiery Bałtyckiego Teatru Dramatycznego. Reżyser Piotr Ratajczak inspiracje czerpał z filmu "Wodzirej" Feliksa Falka, którego tytułowy bohater bez skrupułów wspina się po szczeblach zawodowej kariery. Tomasz Danielak (Robert Zawadzki) jest lokalnym wodzirejem. Obsługuje imprezy w mieście i okolicy. Jak na miejscowego konferansjera, radzi sobie całkiem dobrze. Marzy jednak o sławie, popularności i wielkich pieniądzach, więc gdy do miasta przychodzi wieść, że sam Mariusz Walter ma w hotelu "Arka" zorganizować uroczystość dla najbardziej znanych twarzy showbiznesu, którą poprowadzi Grażyna Torbicka, zrobi wszystko, by zostać jej partnerem. W swoim podręcznym notesiku sporządza listę przeciwników, kontrkandydatów marzących tak samo jak on o sławie w wielkim świecie. Współzawodnicy zmieniają się szybko w ofiary Danielaka, który skutecznie je eliminuje. Jego gra jest jednak nieczysta, agresywna, oparta na kłamstwie i korupcji. Bohater z pełną świadomością i bez emocji płaci za nią cenę w postaci straty przyjaciół, narzeczonej i szacunku do samego siebie. Zyskuje jednak bal w hotelu "Arka".

Ta dość schematyczna fabuła, powielana w literaturze, teatrze czy filmie wielokrotnie, pozostałaby bez echa, gdyby nie fakt, że Ratajczak przeczytał ją przez pryzmat politycznych układów władz Koszalina. Atak wymierzony w zachłannych karierowiczów jest też nagonką na obraz świata wykreowany przez media. Może nie byłoby tej degradacji, pogoni za dobrami materialnymi, władzą i sukcesem, luźnych, nic nieznaczących relacji międzyludzkich, gdyby nie przysłowiowa "czwarta władza". Nie dziwota więc, że niektórzy mogą poczuć się zniesmaczeni, inni zdekonspirowani, a jeszcze inni zwyczajnie osaczeni. Już od pierwszych chwil nie wiadomo, co jest tu prawdą, a co mistyfikacją. Aktorzy zasiadają na widowni wśród publiczności i zaczynają tworzyć swoisty lokalny "Hyde Park". Nie przepadam za interakcyjnymi przedstawieniami, bo widz wywołany do tablicy, przestraszony zwykle milczy. Tutaj jednak strach ustąpił miejsca zaskoczeniu, które zamknęło widza w hermetycznym światku teatralnych diagnoz.

W tych gorzkich rozpoznaniach sporo jednak humoru. To dobrze, że Koszalin choć trochę potrafi się z siebie śmiać, choć finał spektaklu jest wyjątkowo okrutny. Wplątani w medialny wir społecznych wzorów i zachowań, którym winni sprostać, tańczą agresywny, choć złożony z identycznych ruchów i gestów taniec. Jego schematyczność i obraz uśpionych, sztucznych jak marionetki i zniewolonych tancerzy wygląda trochę jak pląs z ostatniej sceny "Wesela". Nie ma już jednak słomianej pałuby, bo "chochołem współczesności" są dziś media.

W scenografii Matyldy Kotlińskiej nie ma zresztą innego elementu niż ogromny ekran, który włącza się, gdy aktorzy wchodzą za kulisy i mikrofon, który pozwala istnieć na scenie, podkreślając status postaci. Wielki telewizor to trochę oko Wielkiego Brata, który odsłania ciemne interesy bohaterów, ich nieczyste intencje. Ascetyczny wystrój sceny nie krępuje jednak aktorów. Cała piątka - Robert Zawadzki, Jacek Zdrojewski, Wojciech Rogowski, Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska i Artur Paczesny zbudowali kreacje dojrzałe i autentyczne, jakby mówili o sprawach i problemach, które naprawdę ich dotyczą. Udało się dzięki temu stworzyć spójny, logiczny i wartki spektakl.

Niektórzy sądzili, ze "Wodzirej" może być tym, czym dla Wałbrzycha okazał się "Rewizor". Na szczęście tak się nie stało. Klata poprzez PRL-owską nakładkę na Gogola, nie powiedział o społecznych układach i stosunkach wiele więcej niż zdołał to zrobić przed prawie dwustu laty rosyjski dramaturg i powieściopisarz. Piotr Ratajczak był odważniejszy. Odsłonił mechanizmy rządzące światem lokalnym i globalnym. Ostra, bezpośrednia i gorzka krytyka koszalińskich władz i politycznych układów jest chyba pierwszym tak głośnym publicznym głosem rozżalonego społeczeństwa. "Mieliśmy odzyskać województwo i zbudować fabryki, tymczasem przy drodze na Warszawę powstaje kolejne centrum handlowe" - wyznał mi rozgoryczony taksówkarz.

Nie wiem, czy udało się tym spektaklem zbudować w Koszalinie nowy teatr. Być może nie powstał nawet jego zalążek. Cóż, trudno jednym dziełem wyplenić manieryzm publiczności. Ta koszalińska zdaje się wierzyć, że teatr to rozrywka dla intelektualnych elit w pewnym wieku, co tłumaczy ich niesmak wywołany obrazami ze sceny. Chyba, że tylko taka społeczność żyje w Koszalinie, bo młodsi już dawno wyjechali do stolicy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji