Artykuły

Bez ostatniej próby

Swinarski inscenizował"Pluskwę" w 1964 roku w Berlinie. Po jedenastu latach zdecydował się wystawić ją ponownie. Takie powroty na ogół są trudne. Reżyserowi niełatwo jest wyzbyć się pomysłów, rozwiązań, chwytów, któ­re zrosły mu się z opracowywanym już raz tekstem. Przedstawienie w Teatrze Narodowym przypomina prace Swinarskiego sprzed dziesięciu lat. Jego póź­niejsze przedstawienia były dojrzalsze, mniej efektowne, inne. Już wtedy był świetnym reżyserem, ale potem poszedł dalej. Tylko scena wesela Prisypkina i Elzewiry Renesans, to prawdziwy Swi­narski, jakiego będziemy pamiętać.

Przed premierą miało odbyć się jesz­cze dziesięć prób "Pluskwy". To dużo i mało. W tym okresie pracy reżyser nie może już zmienić zasadniczej koncep­cji przedstawienia, jego stylistyki. Jed­nakże podczas tych kilkunastu dni, kie­dy już wszyscy (szczególnie w Warsza­wie) umieją naprawdę tekst, kiedy co­dziennie "leci całość", reżyser dokonuje rzeczy może najważniejszej - nadaje przedstawieniu rytm. Retusze i zmiany jakie wtedy robi się na pozór niewielkie, ale decydujące. Z poszczególnych, opracowanych do końca scen, z dialogów i monologów, z kolejnych "wejść" i "zejść" robi się widowisko, które dzie­je się w czasie, które ma swoje tempo i muzyczną kompozycję, w którym wy­bija się to, co najważniejsze, a to, co mniej ważne przelatuje szybko, prawie niezauważone.

Tego właśnie ostatecznego opracowa­nia inscenizacji "Pluskwy" Swinarski już nie zrobił.

Ale tę inscenizację trzeba było po­kazać. Nie tylko jako wyraz koleżeń­skiej solidarności, nie tylko jako do­wód uznania dla największego obok Grotowskiego polskiego współczesnego reżysera.

Są w warszawskim przedstawieniu dwie sprawy, które decydują o tym, że jest ono nie tylko wstrząsającym do­kumentem pokazującym pracę przerwa­ną przez śmierć, ale że jest też dziełem sztuki. Pierwszy a przede wszystkim trzeci (wesele) obraz pierwszej części i rola Łomnickiego.

Pierwszy obraz rozegrał Swinarski w swoim starym stylu, kiedy to odczyty­wał wiele tekstów i wiele scen poprzez doświadczenia z teatru Brechta. Przypo­mina się tu i "Opera za trzy grosze" i "Pan Puntila" i jeszcze parę innych sztuk i inscenizacji brechtowskich. Tłum prze­kupniów wykrzykujących swoje zawo­łania, zwracających się do publiczności, pozornie bezładny ruch na scenie. I wreszcie triumfalny wjazd rodziny Re­nesans z Prisypkinem w efektownym czerwonym samochodzie, niczym poja­wienie się wędrownego teatrzyku na jarmarku. Teatrzyku, w którym grają postacie przejaskrawione w kolorach i przerysowane w geście, niezgrabne, krzykliwe i wyraziste jak zapustne ku­kły. Ale jest też w tej scenie coś, cze­go Swinarski na początku lat sześćdzie­siątych nie robił, co wypracował sobie później, co tak wyraźnie widać było w jego inscenizacjach szekspirowskich, w "Klątwie", w "Wyzwoleniu". Świadomie zwolnione tempo, przeciąganie milcze­nia, wstęp, który rozrasta się w mimi-czną scenę aż do znudzenia, aż do granicy, a potem nagle przechodzi w szybką grę, w gwar i ruch. Zmienność ryt­mu, która decyduje o wielkiej reżyserii.

A potem scena wesela. Zagęszczone, ścieśnione, chytrze zamknięte przez Starowieyską w secesyjnej scenerii wnę­trze i długi stół przy którym siedzą wszyscy aktorzy. Aktorzy są skrępowa­ni, nie mogą nic mówić. Grają tylko ułamkami gestów. Terroryzuje ich Prisypkin czekający na najważniejszych gości. Zamykają się raz po raz gęby roz­wierające się do toastów, butelki za­trzymują się nad szklankami, kieliszki od ust wędrują z powrotem na stół. Scena ciągnie się, zamienia się w nie­znośne czekanie, które przerywa łomot do drzwi. Chwila popłochu pospiesznie chowających pieniądze i klejnoty nepmanów. Z boku wchodzą dwaj czekiści. Wszyscy zamierają jak w finale "Rewizora". Czekista sięga do kieszeni i za­miast nagana wyjmuje kwiat dla panny młodej. Gabinet figur woskowych zmie­nia się w weselisko. Statyczna kompo­zycja rozpada się na poszczególne scen­ki, gry, tańce. Akcja toczy się tak prędko, jakby czas zaczął lecieć kilkadzie­siąt razy szybciej, ale ciągle dzieje się wzdłuż trwającego pośrodku stołu, znów cały ruch sceniczny jest nieustanną wa­lką ze skrępowaniem jakie narzuca sce­neria, wszystko, aż po końcowy pijacki taniec z owijającym scenę trenem pan­ny młodej, jest fałszywe, zakłamane i głupie. Takie właśnie, jak wesele u drobnomieszczan, które opisał Majakowski.

Poza tym, całe to przedstawienie jest teatrem jednego aktora. Łomnicki nie wszędzie i nie zawsze pokazuje rolę, do której nie można by nic dorzucić, od której nie można by przede wszystkim czegoś , po trosze odjąć. U Swinarskiego zagrał znowu tak, jak naprawdę umie. Choć i tu chwilami może zabrakło je­szcze jakiejś uwagi, jakiejś korekty, którą reżyser podrzuca aktorowi na przedostatniej próbie. Ale ten Prisypkin, to duża rola.

Najlepsi charakterystyczni aktorzy zawsze kojarzą mi się ze zwierzętami. Łomnicki jako Prisypkin przypomina pijanego zająca w niedźwiedziej skórze. Kiedy uczy się tańczyć, kiedy się stroi, kiedy prezyduje na weselu, kiedy wre­szcie puszcza się w tany z Elzewirą. Ciężki i dziwnie zręczny, naiwny i chy­try, strzyże oczkami spod błazeńskiej rudawej czuprynki. Ogłupiały i otuma­niony używaniem życia, były robotnik i działacz związków zawodowych, wże­niony w prywatną inicjatywę, nabity w gang i gniotące lakierki.

Późnej, w białym i sterylnym świecie roku 1979, kiedy to, jak sądził pięćdzie­siąt lat temu Majakowski, będzie już po globalnej rewolucji i nikt nie zech­ce wypić wódeczki czy piwka, ani nie zaciągnie się biełomorem, Łomnicki gra zupełnie innego Prisypkina. Spod błazeńskiej skórki drobnomieszczanina wyłazi, człowiek, pod nastroszoną czuprynką widać zmęczoną twarz. To Prisypkln, który coś zrozumiał, który widzi coś więcej niż otaczające go "automatony" i gdy chce im to powiedzieć zostaje zapędzony do klatki.

Kiedy na scenie jest Łomnicki, nie widać ról innych aktorów, Wardejn gra dobrze, ale gra zaledwie nauczyciela tańca i wodzireja, a nie partnera Pri­sypkina. Inni, poza opracowaną do końca sceną wesela (tam doskonale za­grała Dymszówna i Robaczewski), nie mogą wcisnąć się w tę czołową rolę. Grają obok, a nie razem z prowadzącym. W drugiej części tylko Brzozowicz (Profesor) jest partnerem dla Łomnickiego. Gdy w akcji nie ma Prisypkina, wszystko się rozłazi. Sceny zbiorowe bez tempa, bez kompozycji, niektóre epizo­dy aktorskie, wręcz żenująco słabe. Tu dopiero widać, że naprawdę zabrakło najważniejszych prób, że zespół mimo długiej pracy nie wszedł w swoje ro­le.

A przecież tę niedokończoną pracę Swinarskiego trzeba było pokazać i do­brze, że tak się stało. Choć tym, którzy chcą przypomnieć sobie jakim reżyse­rem był Swinarski należałoby poradzić, żeby jak najprędzej pojechali do Krako­wa, na "Wyzwolenie", póki to przedsta­wienie nie zblaknie. Później pozostaną już tylko wspomnienia i fałszywe, su­biektywne relacje naocznych świad­ków.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji