Artykuły

Pojedynek z Ferdydurke

"Ferdydurke, czyli czas nieuniknionego mordu" w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Pisze Iwona Torbicka w Gazecie Wyborczej - Poznań.

W kaliskim musicalu "Ferdydurke, czyli czas nieuniknionego mordu" tekst Gombrowicza gubi swój rytm, część znaczeń ginie pod butami tańczących aktorów, mordu nic nie zapowiada, a mimo to oglądamy dobre przedstawienie, miejscami - nawet bardzo dobre

Pomysł, żeby "Ferdydurke" zaśpiewać i zatańczyć, to przedsięwzięcie dość ryzykowne, tym bardziej - kiedy do adaptacji wybiera się tylko jedną z czterech części powieści - szkołę. Skądinąd część bardzo smaczną, zarówno dla adaptatora (Rafał Dziwisz) jak i dla aktorów - zrobił z niej kiedyś "perełkę" Waldemar Śmigasiewicz w swojej adaptacji "Ferdydurke".

Na kaliskiej scenie narracyjność powieści Gombrowicza w dużej mierze spoczywa na barkach Józia (Juliusz Kubiak), który choćby na rzęsach stawał, nie jest w stanie ocalić znaczeniowego bogactwa tego języka, bo fragmentów śpiewanych i tańczonych jest zdecydowanie więcej. Dla Gombrowicza - gorzej, dla widza - niekoniecznie. Mam wrażenie, że realizatorzy kaliskiego spektaklu potraktowali tekst "Ferdydurke" jako pretekst do zbudowania spektaklu, który jest ich osobistą opowieścią o społecznym zdziecinnieniu. Opowieścią, podlaną sosem gombrowiczowskich obrazów i językowych konstrukcji, które zresztą funkcjonują w języku polskim zupełnie samodzielnie - wszak "przyprawianie komuś gęby", "pupa" czy "dupa" - w roli komentarza do nadęto-wzniosłych wypowiedzi o świecie - od dawna należą do repertuaru każdego bardziej oczytanego nastolatka. I w takich kategoriach patrzę na kaliski musical. Analizowanie tego, co dzieje się z tekstem Gombrowicza podczas wyśpiewywania go albo - jak w śpiewie giną uczucia, emocje, które same w sobie są dość trudne do scenicznego zaistnienia - to osobny problem. Jego rozstrzygnięcie każdorazowo wiąże się z tym, co uznajemy za wartość - ocalenie Gombrowicza w Gombrowiczu czy ocalenie siebie w Gombrowiczu. W tym drugim przypadku smaku Gombrowicza jest siłą rzeczy znacznie mniej. Narrację zastępuje akcja. Tak to już jest z dziełem musicalowym, że im więcej dzieje się na scenie, tym przedstawienie jest lepsze. Ten, kto tego nie wie, może być kaliską "Ferdydurke" zaskoczony. Pozostali będą piali z zachwytu, bo spektakl ma nerw, tempo, operuje konstrukcjami, zakorzenionymi już w świadomości Polaków (a jak wiadomo, dobry dowcip opowiadany nawet kilka razy nie przestaje bawić). Spektakl jest dopieszczony w szczegółach zarówno przez reżysera (Wojciech Kościelniak), jak i autora muzyki (Piotr Dziubek) - muzyka jest tu znakomita, łatwo wpadająca w ucho, "ostinatowa", powtarzająca te same fragmenty z małymi zmianami kolorystycznymi. No i wreszcie, a może - przede wszystkim - oglądamy widowisko, które ma przemyślaną scenografię (Grzegorz Policiński) - niesamowicie przy tym funkcjonalną: szuflady, które wysuwają się ze ścian pełnych książek, pełnią funkcję "inkubatorów", w których wykluwają się kolejni bohaterowie spektaklu i ławek szkolnych. Pomysł piękny w swej prostocie, a przy tym jakże teatralny! Widać, że realizatorzy dobrze się ze sobą dogadują, bo jakoś wierzyć mi się nie chce, żeby spójna koncepcja reżysersko-muzyczno-scenograficzna, której efekty oglądamy na scenie, była dziełem przypadku. Tak jak dziełem przypadku nie jest wybór aktorów, którzy grają w przedstawieniu. Pod tym względem kaliski spektakl dostarcza widzowi sporo satysfakcji. Na scenie oglądamy - młody w większości - zespół: pełen pasji, autentycznego zaangażowania, pracowity i pomysłowy. Aktor, biorący udział w musicalu ma zadanie podwójnie trudne - nie dość, że musi śpiewać i ruszać się, to jeszcze powinien zbudować wiarygodną postać, którą odtwarza. W "Ferdydurke..." najjaśniej błyszczy aktorski talent Szymona Mysłakowskiego - jego Syfon, przebierający nóżkami, nieco zniewieściały obrońca ideałów w cherlawym ciele, to od początku do końca rola gruntownie przemyślana, w najdrobniejszym szczególe. Partneruje mu, równie przekonująco, Zbigniew Antoniewicz (Miętus) - nie tracący ani na chwilę szalonego temperamentu scenicznego, spalający się w swej gwałtowności i znów odradzający. Ale właściwie cały zespół gra równo, dobrze śpiewa i efektownie tańczy (wspierany kilkoma zawodowymi tancerzami). Tym spektaklem kaliski teatr śmiało może się pochwalić - zarówno w teatrach muzycznych jak i dramatycznych. Spektakl trwa dwie godziny bez przerwy i przez ten czas widz bawi się razem z aktorami - materią teatralną i konwencją musicalową: śmieje się, przytupuje i klaszcze. Czegoż chcieć więcej od dobrego musicalu? Do pełnego zadowolenia brakuje mi tylko wyrzucenia ostatniej sceny z natchnioną panienką, rzucającą garść uwag na temat młodości. Po efektownym pojedynku na miny, rozegranym w konwencji zwolnionych klatek - jest kompletnie niepotrzebna.

,

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji