Artykuły

Dobrze skrojony "Lot"

"Lot nad kukułczym gniazdem" w reż. Julii Wernio w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Jerzy Szerszunowicz w Kurierze Porannym.

Białostocki "Lot nad kukułczym gniazdem" wykonał "program minimum" - nie porywa, ale nie nudzi.

Trzy godziny w psychiatryku nie dłużą się. Nienawidzimy siostry Ratched, trzymamy kciuki za McMurphy'ego, z zainteresowaniem obserwujemy milczącego Wodza Bromdena.

McMurphy, dawniej bohater wojenny, obecnie drobny przestępca, hazardzista i kobieciarz odsiadujący kolejny wyrok. Symuluje chorobę psychiczną, żeby trafić do szpitala i uniknąć przymusowej pracy na farmie. Na oddziale psychiatrycznym niepodzielnie panuje siostra Ratched. Szpital jest jej całym życiem. Pracuje z poczuciem misji. Jest dokładna i opanowana. Sprawia wrażenie miłej. Do czasu, gdy ktoś zechce się jej sprzeciwić.

Wolność albo pełna miska

Konflikt pomiędzy siostrą Ratched i McMurphy'm to nie tylko pojedynek dwóch silnych indywidualności - to starcie wykluczających się postaw, zderzenie diametralnie różnych sposobów widzenia i rozumienia rzeczywistości. Ona wierzy w porządek. Dla niego najważniejsza jest wolność. Ona działa metodycznie, on jest spontaniczny - ona kieruje się zimną kalkulacją, dla niego bodźcem do działania są emocje. Oboje są w stanie zaryzykować wiele, nawet życie, by bronić swoich racji. Siostra Ratched jest funkcjonariuszem systemu. McMurphy to instynktowny kontestator. Zagadką pozostaje to, za kim opowie się publiczność - bezpośrednio pacjenci oddziału psychiatrycznego, a wraz z nimi widownia teatralna czy wreszcie całe społeczeństwo. Czy zgodzimy się na ograniczenie wolności osobistej w zamian za pełną miskę i bezpieczeństwo, czy wybierzemy ryzyko i odpowiedzialność decydowania o sobie?

Tak mógłby wyglądać ten konflikt w sytuacji idealnej. Mógłby szarpać nerwy, zapalać umysły, spowodować wstrząs etyczny. Najlepszym tego dowodem jest kultowy film Milosa Formana. Nieco inaczej rzecz się ma na scenie Teatru Dramatycznego.

Wszystko przez Wernio

Dawno nie oglądaliśmy w Dramatycznym spektaklu, w którym praca reżysera byłaby tak widoczna i tak skuteczna, jak w "Locie...". Julia Wernio dokonała rzeczy niezwykłej, przynajmniej na białostockiej scenie - przemieniła aktorów w postaci dramatu. Kto odwiedza nasz teatr częściej niż raz do roku, będzie bardzo miło zaskoczony faktem, że Tadeusz Sokołowski nie "ryczy", Sławomir Popławski potrafi mówić bez kluchów w nosie, a Krzysztof Ławniczak nie nadużywa "operowego" timbre'u. To najbardziej jaskrawe przykłady. Odnosi się wrażenie, że wszyscy aktorzy dostali od reżyserki jasno określone zadania i zostali nakłonieni do ich wykonania. Cofnięto przyzwolenie na rozwalanie spektaklu "własną inwencją". Cała para poszła w budowanie postaci, zamiast w zwyczajową autopromocję.

Aktorzy zmagają się z zadaniami scenicznymi, a nie z problemem, co ze sobą zrobić pomiędzy kolejnymi kwestiami. Efekty są bardzo ciekawe. Warto zwrócić uwagę na udane kreacje dramatyczne Rafała Olszewskiego (Billy Bibbit) i Tadeusza Sokołowskiego (Dale Harding) czy farsowe Roberta Ninkiewicza (dr Spivey) i Sławomira Popławskiego (Cheswick). Ogólnie niemal każdą postać udało się wyposażyć w indywidualny, ciekawy typ osobowości. Nawet te wygrane na jednym geście czy frazie (wielu widzów zapamięta mantrowane przez Tadeusza Grochowskiego, Ruckly'ego, "pieprzyć wszystko"). Każda postać posiada własne, niedublowane przez innych bohaterów, zadanie do wykonania. Nie ma parad aktorskich, tylko gra zespołowa. Nawet gwiazda "Lotu...", grająca siostrę Ratched Maria Pakulnis, jest tak ustawiona, że nie zawłaszcza przedstawienia, co mogłaby dość łatwo zrobić.

Scenografia (autorstwa Elżbiety Wernio) przekonująco buduje realia szpitalne. Dobrze dobrana muzyka i ciekawe rozwiązania choreograficzne (łatwo poznać "rękę" Wojciecha Blaszki z Fair Play Crew) przydają widowisku atrakcyjności. Wszystko razem sprawia, że długachny spektakl ogląda się gładko i przyjemnie. "Lot..." przypomina dobrze skrojony garnitur - ukrywa defekty, podkreśla atuty "nosicieli" (o ile akurat takowe posiadają).

Mimo to przedstawienie pozostawia niedosyt. Ta sprawnie działająca maszyneria jest letnia - nie szarpie emocji ani nie porusza silniej intelektu. Śmieszno i niestraszno

Julia Wernio wykonała wspaniałą pracę reżyserską. Jednak w warstwie interpretacyjnej panuje bezpieczny, wtórny schematyzm. Dostajemy to, co już znaliśmy, co sobie wyobrażaliśmy, czytając książkę Kesey'a czy oglądając film Formana. Co gorsza, w formie uproszczonej, pozbawionej niuansów i wątpliwości. Siostra Ratched jest do znienawidzenia. McMurphy do kibicowania i identyfikacji. Wódz do współczucia i podziwiania. Odcienie szarości zaznaczają się silniej w postaciach drugoplanowych. Jednak i tutaj nie ma wątpliwości, kto jest dobry, a kto zły. Wyłączywszy blond sukę, siostrę Ratched, cała reszta to banda sympatycznych nieudaczników. W scenach komicznych sprawdzają się znakomicie. Kiedy jednak trzeba serio zagrać dramat, wychodzi nijako. Ta niemożność najprzykrzej ujawnia się w centralnej postaci "Lotu..." - w McMurphym.

Niedowład dramatyczny

McMurphy Piotra Dąbrowskiego budzi sympatię, lecz brak mu nerwu, umiejętności wiarygodnego przechodzenia od brata łaty, cwaniaczka, kombinatora do człowieka oszalałego z bólu, desperata chcącego i zdolnego zabić.

Niemoc rodzi groteskę. Szczególnie w scenie ostatecznego starcia z siostrą Ratched. Wiemy, że McMurphy rzuci się na znienawidzoną pielęgniarkę. Ale ten atak nie wynika z jego charakteru, z emocji, które wokół siebie zgromadził, lecz... z zapisu w scenariuszu. Naturalniejsze byłoby, gdyby Dąbrowski uśmiechnął się chytrze i rzucił coś w rodzaju: "Nie tym razem, siostruniu".

"Dramatyczny niedowład" przedstawienia świetnie oddaje scena finałowa. Wódz unosi skrzynię, której nikt przed nim nie był w stanie dźwignąć i... gaśnie światło. Nie słychać spodziewanego trzasku rozbijanego okna. Wódz zrezygnował z ucieczki? Zostajemy w niepewności, która - jak można podejrzewać - ma nas skłonić do postawienia sobie pytania: "Czy ucieczka ze świata według siostry Ratched jest możliwa?". Pomysł ciekawy, ale ma się tak do postaci Wodza, jak agresja do McMurphy'ego-Dąbrowskiego.

Wspomniane usterki (o ile ktoś nie uzna ich za zalety), nie zmieniają w istotny sposób oceny całego widowiska. "Lot..." jest bardzo sprawnie wyreżyserowany, dobrze zagrany, odznacza się wartkim tempem. I posiada atut największy i niezbywalny: jest kultową opowieścią o samotnym buntowniku - jedną z tych historii, których zawsze chętnie słuchamy. Niezależnie od tego, gdzie żyjemy, co robimy, czy mamy lat -naście, czy -dziesiąt.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji