Artykuły

Apokalipsa w raju podatkowym

"Śmierć podatnika" w reż. Moniki Strzępki w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Jolanta Kowalska w Teatrze.

Teatr Kameralny we Wrocławiu od kilkunastu lat jest świątynią komercyjnej rozrywki. Firmowym znakiem tego miejsca stały się farsy, przyciągając publiczność, której normalnie nie widuje się w teatrze. Należało się więc spodziewać, że "Śmierć podatnika" Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, spektakl wymierzony w społeczeństwo konsumentów, powinien tu zabrzmieć bluźnierczo.

Ale zaczyna się ugodowo, artyści nawet kokietują widzów. Rozpromieniony konferansjer obwieszcza Święto Brania Kredytów, usiłując rozruszać stłoczoną w holu publiczność. Próba nakłonienia jej do wspólnego odśpiewania hymnu szczęśliwego kredytobiorcy wychodzi niemrawo, ale oto przy szatni wybucha awantura. Młody człowiek hałaśliwie domaga się zwrotu pozostawionej tam wędki, wzywając wszystkich obecnych na świadków zuchwałej kradzieży. Sprawa jest poważna, bo rzecz była markowa, a przy tym nieseryjna i wyposażona w luksusowe gadżety - w sam raz na biznesowe łowienie ryb. Po dłuższej pyskówce, dopingowanej przez rozbawionych widzów, wędka się znajduje. Pechowy właściciel sprzętu może udać się na swoje ekskluzywne łowisko, a pozostali na spektakl.

" Scena, na której stłoczono tandetne meble, sprzęty AGD i kiczowate bibeloty, przypomina estradę niezamożnego domu kultury. Na pierwszym planie pyszni się zarośnięta sadzawka, która będzie - co nietrudno przewidzieć - terenem wyczynów wędkarskich. Ramę prosceniową oklejają krzykliwe emblematy sponsorów i patronów medialnych. Teatr ostentacyjnie przypomina widzom, że to, co za chwilę nastąpi, ma charakter transakcji: ty płacisz i konsumujesz, zaś my sprzedajemy ci swój produkt. Ale w- zrylualizowanym porządku eleganckiej rozrywki zaczyna coś zgrzytać. Komunikat upominający o zakazie fotografowania i używania telefonów komórkowych przeradza się w dłuższy monolog. Wyszczególnione są w nim... ekscesy, na jakie może sobie pozwolić widz za dodatkową opłatą.

Wreszcie akcja rusza z kopyta. Jesteśmy w republice bananowej, w której spełnił się sen o zamożnym, neoliberalnym społeczeństwie. Władza wprawdzie jest dyktatorska, ale gospodarka jak najbardziej demokratyczna i wolnorynkowa. Podatnicy zamiast szemrać, realizują swoje konsumpcyjne aspiracje. Państewko opromienione sławą raju podatkowego staje się luksusowym schroniskiem dla upadłych dyktatorów, zubażanych przez tubylców w miejscowych salonach gier. Sytuację komplikuje przybycie kolejnego politycznego emeryta, który - okazuje się - ma plan ekspansji. Odtąd intrygę nakręca bezpardonowy pojedynek finansistów, komplikowany przez (coraz bardziej niesubordynowanego) podatnika oraz przez wciskający się tu i ówdzie niesforny przypadek. Walkę wspierają przedstawiciele resortów siłowych, idole popkultury i spece od socjotechniki.

Monika Strzępka uruchamia cały arsenał trików właściwych dla farsy. Mamy więc na scenie burleskowe gagi, gonitwy, omyłkowo zadane ciosy, fruwające torty, pojedynki na miny i gry i schematy zaczerpnięte z tradycji komedii dell'arte.

masy, wreszcie - nieprzystojne gesty, sprowadzające krytykę turbokapitalizmu do problemu: kto kogo wyroluje. Spektaklowi w sposób aż nadto oczywisty patronuje poetyka teatru politycznego Dario Fo i schematy zaczerpnięte z tradycji komedii delfarłe. Wszystkich środków użyto niby poprawnie i zgodnie z regułami konwencji, ale podręcznikowa wiedza nie wystarcza. Ten pojazd leci za szybko, na leb, na szyję, chwilami całkowicie zacierając, czytelność intrygi. Trudno rozeznać się w akcji, nie bardzo wiadomo, kto kogo wrabia, podchodzi lub ściga.

A szkoda, bo w spektaklu jest kilka nieźle naszkicowanych postaci. Zabawny jest Adam Cywka jako "szlafrokowy" Dyktator, w dezabilu i filuternych różowych papuciach. To typ władcy liberalnego, rozbrojonego ideologicznie strażnika wolnej gry rynkowej. Wydaje się on modelowym funkcjonariuszem systemu, dopasowanym do wymagań epoki zwanej ostatnio postpolityczną. Taki mąż stanu jest pozbawiony jakiejkolwiek tożsamości, za to wykazuje dużą mobilność ideową. Toteż bohater Cywki jest gotowy do wszelkich transformacji, w razie konieczności wchodząc bez oporów nawet w żabi kostium mupeta Ker-mita. Michał Opaliński w roli Superbohalera - usługowego artysty, histerycznego cwaniaka, w zależności od potrzeb: męskiego bądź zniewieściałego, błyszczącego w kostiumie Supermana lub przeżywającego twórcze depresje w ustronnym przybytku TOI TOI to bodaj największy aktorski lajerwerk w spektaklu. Świty Dyktatora dopełnia Ochroniarz (Michał Kusztal), chłopak z ambicjami, pilnie rozglądający się za awansem społecznym, i Finansista (Marcin Czarnik), postać trochę disncjowska, kwitująca ciężkie razy w głowę przeciągłym piskiem Myszki Miki. Z drugiej strony, tylko w jego przypadku spod sztucznej formy wygląda ludzka twarz. Może to nie skrupuły, ale rodzaj gorzkiej świadomości, że się kiedyś sprzedało duszę.

Nieco inny świat reprezentuje Muerte Mariana Czerskiego, czyli egzotyczny dyktator-rezydent w mundurze, prymitywny, sprośny i barbarzyński. W charakterze prezentów przywozi ze sobą zakonserwowane w formalinie czaszki zbuntowanych chłopów oraz samobójczych ofiar afery Enronu. Jest wreszcie Podatnik-postać alegoryczna, przedstawiciel modelowego społeczeń-twa neoliberalnego. To twór poczęty w głowach teoretyków, zdyscyplinowany obywatel i konsument, szeregowe ogniwo gry rynkow-ej. Jakub Giel obdarza go głupawym grymasem, marionetkową, mechaniczną gestykulacją i podręcznikową retoryką. Kłopoty zaczynają się, gdy owa figura zaczyna się domagać swoich praw i korzyści z inwestowanych pieniędzy, odkrywając przykrą prawdę, że beneficjentem systemu jest ktoś zupełnie inny. Rozczarowany Podatnik wyjeżdża na emigrację, skąd powraca w skórze transwestyty. Uświadamia sobie boyyiem, że parytety political cor-reetness dają pewne fory grupom mniejszościowym. Tak przeradza się w peryversyjną femme falezie, zdobywającą wpływy drogą podbojów erotycznych. Galerii typów dopełnia Wędkarz (Michał Chorosiński) - wzorcowy egzemplarz "korporacyjnych szarych szeregów", lojalny i ambitny, choć póki co bezskutecznie przesiadujący nad sadzawką, w której ryba (mimo sprzętu najwyższej jakości) złośliwie nie chce brać.

Spektakl Strzępki i Demirskiego nie ma być wywrotową manifestacją polityczną, nie posiada też chyba większych ambicji diagnostycznych. Nie opisuje niczego, co nie zostałoby już wcześniej opisane i nazwane. Wręcz przeciwnie: gra pojęciami zaczerpniętymi z modnych teorii i (dawno opatentowanymi) strategiami tak zwanej sztuki krytycznej. Być może szło o to, by zdystansować się od modelu demokracji uznanego za bezal-ternatywny. Obśmiać jego fetysze i rytuały, podważyć prawomocność dyskursu, który w ostatnich latach zdominował język debaty publicznej. Mamy tu wizję systemu, który niszczy wszelką indywidualność, formując typ człowieka bez właściwości, elastycznego i mobilnego, w zależności od aktualnych potrzeb rynku.

Ta groteskowa, pełna nieprawdopodobieństw i niefrasobliwych uproszczeń historia przywodzi na myśl powieściowe tradycje anlyulopii, która w minionym stuleciu stalą się kluczem do opisywania systemów totalitarnych. "Śmierć podatnika" to antyutopia liberalna, nad którą ciąży wizja zagłady. Wątek profetyczny wprowadza obecność siódmej trąby, która od czasu do czasu psuje nastrój egzotycznemu dyktatorowi Muerte. Według "Apokalipsy świętego Jana", to jedna z oznak zwiastujących zbliżający się Sąd Ostateczny.

Katastrofa dopełnia się w drugiej części spektaklu, znacznie mniej już zabawnej. Eksploduje bankomat, giną ludzie, gaśnie prąd. Zęby ocalić fundamenty republiki, trzeba znaleźć przynajmniej jednego żywego podatnika. Ponieważ wszyscy zginęli podczas masakry, a len który wrócił z emigracji bryluje już w roli Wielkiej Nierządnicy (kolejny symbol z Apokalipsy), ktoś musi po prostu go zagrać. Ostatecznie w pechową rolę wchodzi - nie całkiem dobrowolnie - Finansista, dziedzicząc grymas na twarzy i mechaniczne ruchy marionetki. W scenie śniadania z ostatnim podatnikiem, pełnego znaczących aluzji do "obniżonej temperatury samowaru", unosi się nostalgiczny duch czechowowskiej dekadencji.

Jednak demokracja wymaga kozła ofiarnego! Zostanie nim "ostatni sprawiedliwy", czyli Wędkarz. Zadawane mu tortury zainscenizowano z naturalizmem godnym grindhouseu: posłużono się wiertarką, krew tryskała prosto na publiczność, wnętrzności zmiksowano w wirówce, na głowie nieszczęśnika wylądował tort. Być może ta męczeńska śmierć stanie się mitem założycielskim nowej republiki. Póki co, zwycięski Dyktator triumfalnie śpiewa nieboszczykowi krzepiący refren przeboju "One" Bono.

Niestety, znacznie łatwiej w przypadku tego przedstawienia opowiedzieć o domniemanych intencjach jego twórcóyy niż o skutkach scenicznych. Farsa wymaga precyzji i dyscypliny, tymczasem z chaosu galopujących tu epizodów trudno wyłowić jakikolwiek sens. Rzecz skrzy się cytatami oraz parodiami reklam i filmów (na przykład zabawna improwizacja Superbohatera na temat "Wall Street" Olivera Stolica). Ten natłok skojarzeń znacznie przekracza jednak wytrzymałość konstrukcji nośnej tekstu. Ostatecznie, zamiast barwnego patchworku mamy spektakl rozbrykanych grepsów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji